Antoine de Saint-Exupery

1900 – 1944, Francia

Vuelo nocturno*

Trad. J. Benavent

«Y, no obstante —le había respondido más tarde Rivière—, si la vida humana no tiene precio, nosotros obramos siem­pre como si alguna cosa sobrepasase, en valor, la vida humana… Pero ¿qué?»
Y a Rivière, pensando en la tripulación, se le encogió el corazón. La acción, incluso la de cons­truir un puente, destruye felicidades; Rivière no podía dejar de preguntarse: «¿En nombre de qué?»
«Esos hombres —pensaba— que van tal vez a desaparecer, habrían podido vivir dichosos.» Veía rostros inclinados en el santuario de oro de esas lámparas nocturnas. «¿En nombre de qué los ha sacado de ahí? ¿En nombre de qué los ha arran­cado de la felicidad individual? La primera ley, ¿no es precisamente la de defender esas dichas? Pero él las destroza. Y no obstante, un día, fatal­mente, los santuarios de oro se desvanecen como espejismos. La vejez y la muerte, más implaca­bles que él mismo, los destruyen. ¿Tal vez existe alguna otra cosa, más duradera, para salvar? ¿Tal vez hay que salvar esa parte del hombre que Rivière trabaja? Si no es así, la acción no se justifica.»
«Amar, amar únicamente, ¡qué callejón sin sa­lida!» Rivière tuvo la oscura conciencia de un de­ber más grande que el de amar. O se trataba tam­bién de una ternura, ¡pero tan diferente de las otras! Evocó una frase: «Se trata de hacerlos eter­nos…» ¿Dónde lo había leído? «Lo que vos per­seguís en vos mismo muere.» Imaginó un templo al dios Sol de los antiguos incas del Perú. Aque­llas piedras erguidas sobre la montaña. ¿Qué que­daría, sin ellas, de una civilización poderosa que gravitaba con el peso de sus piedras, sobre el hom­bre actual, como un remordimiento? «¿En nom­bre de qué rigor o de qué extraño amor, el con­ductor de pueblos de antaño, constriñendo a sus muchedumbres a construir ese templo sobre la montaña, les impuso la obligación de erguir su eternidad?» Rivière se imaginó aún a los habi­tantes de las pequeñas ciudades que, en el cre­púsculo, dan vueltas alrededor de sus quioscos de música: «Esa especie de felicidad, ese arnés…», pensó. El conductor de pueblos de antaño, tal vez no tuvo piedad por el dolor del hombre; pero tuvo una inmensa piedad por su muerte. No por su muerte individual, sino piedad por la especie que el mar de arena borraría. Y él conducía a su pue­blo a levantar, por lo menos, algunas piedras que el desierto no había de sepultar.
(…)
Habría podido luchar aún, probar suerte: no hay fatalidad externa. Pero sí hay una fatalidad interior: llega un momento en el que nos descu­brimos vulnerables; entonces las faltas nos atraen como un vértigo.
Y fue en este instante cuando lucieron en su cabeza, en un desgarrón de la tormenta, como cebo mortal en el fondo de una masa, algunas estrellas…
Juzgó que era una trampa: se ven tres estrellas por un agujero, se sube hacia ellas, y ya no se puede descender, se permanece allí, mordiendo las estrellas…
Sin embargo, era tal su hambre de luz, que re­montó.
(…)
Fabien creyó haber arribado a limbos extraños, pues todo hacíase luminoso: sus manos, sus ves­tidos, sus alas. La luz no bajaba de los astros, sino que se desprendía, debajo de él, alrededor de él, de esas masas blancas.
Las nubes, bajo él, devolvían toda la nieve que recibían de la Luna. Las de derecha e izquierda, altas como torres, hacían lo mismo. La luz era cual leche en la que se bañaba la tripulación. Fa­bien, volviéndose, vio que el «radio» sonreía.
—¡Esto va mejor! —gritó.
Pero la voz se perdía en el ruido del vuelo: las sonrisas solas hablaban. «Estoy completamente loco —pensaba Fabien— por sonreír; estamos perdidos.»
Sin embargo, mil oscuros brazos le habían de­satado de sus cadenas, como se desata a un pri­sionero al que se permite andar solo, por un tiem­po, entre flores.
«Demasiado hermoso», pensaba Fabien. Erra­ba entre las estrellas acumuladas con la densidad de un tesoro, en un mundo donde nada vivía fue­ra de él, absolutamente nada excepto él, Fabien y su camarada. Semejante a esos ladrones de ciu­dades fabulosas, emparedados en la cámara de los tesoros, de donde no sabría salir. Entre pedrerías heladas, erraban infinitamente ricos, pero con­denados.

*Fragmentos de los cap. XIV-XVI

Tłum. Maria Czapska, Stanisław Stempkowski

Nocny lot*

„Ale jeżeli nawet życie ludzkie jest bezcenne, postępujemy zawsze tak, jak gdyby istniało coś, co jest więcej warte niż życie ludzkie… Ale co?» I Rivière, myśląc o załodze samolotu pocztowego, uczuł ciężar w sercu. Wszelki czyn, nawet budowa mostu, niszczy szczęście ludzkie. I nie mógł już uchylić się teraz od pytania: w imię czego?
„Ci ludzie myślał którzy za chwilę może zginą, mogliby sobie żyć szczęśliwi.» Widział twarze pochylone w złotym sanktuarium wieczornej lampy. „W imię czego wyrwałem ich stamtąd?» W imię czego oderwał ich od szczęścia osobistego? Czyż nie jest pierwszym nakazem strzec i ochraniać to szczęście? A on je właśnie niszczy. Bo i tak nieodwołalnie nadejdzie dzień, gdy te złote sanktuaria rozwieją się jak fatamorgana. Zniszczą je starość i śmierć, bardziej nielitościwa niż on, Rivière. Ale jest może coś innego, bardziej trwałego, co należałoby ocalić; może jest do ocalenia ta właśnie cząstka człowieka, nad której urobieniem trudzi się właśnie on, Rivière? Jeżeli nie cała jego działalność nie ma usprawiedliwienia.
„Kochać, tylko kochać — i cóż dalej!» Rivière miał niejasne poczucie obowiązku większego od kochania Być może, że i tu wchodziła w grę pewna tkliwość. ale zupełnie inna. Przypomniało mu się zdanie: „Rzecz w tym. ażeby ich uczynić wiecznymi…» Gdzież to był wyczytał? „To, o co zabiegacie wewnątrz siebie umrze.» Przypomniał sobie oglądaną niegdyś w Peru starożytną świątynię Inków, poświęconą bogu słońca Strome ściany głazów na szczycie góry. Gdyby nie one, cóż pozostałoby z potężnej ongi cywilizacji, która ciąży ciężarem tych głazów na dzisiejszym człowieku jak wyrzut?” W imię jakiej surowej konieczności czy w imię jakiej szczególnej miłości wódz tego zaginionego ludu, zmuszając tłumy do wzniesienia tej świątyni na górze, nakazał im tym samym utrwalić ich byt na wieki?» Potem przypomniały się jeszcze Riviere’owi owe tłumy z miasteczka tłoczące się dokoła kiosków z muzyką. Też swego rodzaju szczęście ten deptak…» pomyślał. Wódz dawnych ludów, jeżeli nie znał litości dla cierpienia człowieka, litował się jednak jego śmierci. Nie jego śmierci jako jednostki, lecz znikomości rodzaju skazanego na zagładę. I kazał swemu ludowi wznosić z głazów budowle, które ostoją się piaskom pustyni.
(…)
Mógłby jeszcze walczyć, próbować szczęścia — bo żadne fatum nie istnieje z zewnątrz. Fatum jest tylko w nas — przychodzi chwila, kiedy się poznaje własną niemoc. Wtedy błędy pociągają nas ku sobie jak otchłani.
I w tej to chwili nad jego głową, w rozdarciu chmur, błysnęło kilka gwiazd — niby śmiertelna przynęta na dnie pułapki.

Zdał sobie sprawę z tego, że była to istotnie pułapka: leci się wzwyż ku gwiazdom, które migną w szczelinie chmur, a potem nie można już się zniżyć i pozostaje się tam na zawsze…
Ale głód światła był tak nieodparty, że zaczął się wznosić.
(…)
Wydało się Fabienowi, że znajduje się w zaczarowanym kręgu świetlnym, gdyż jego ręce, ubranie, skrzydła — wszystko stało się świecące. Jasność nie spływała od ciał niebieskich, lecz jak gdyby wypromieniowywała zewsząd, spod niego, dokoła niego, z tego nagromadzenia wyiskrzonej bieli.
Chmury pod nim jarzyły się śniegiem przejętym od księżyca. Tak samo jarzyły się na prawo i na lewo, wysokie niby olbrzymie wieże. Samolot płynął jak po świetlistej toni mlecznej. Obejrzawszy się za siebie, Fabien zobaczył uśmiechniętą twarz towarzysza.
— Już lepiej! — krzyknął mu.
Ale głos ginął w szumie lotu, porozumiewali się tylko uśmiechem…. Ależ to szaleństwo uśmiechać się pomyślał Fabien jesteśmy zgubieni.»
A jednak czuł się wyzwolonym z ucisku ciemnych ramion. Opadły zeń krępujące więzy, jak z więźnia, któremu pozwolono na krótką chwilę pochodzić samemu wśród kwiatów.
„Jest zbyt cudownie» — myślał Fabien. Błądził wśród nieprzebranego mnóstwa gwiazd, po świecie. w którym prócz niego i jego towarzysza nie było ani jednej żywej istoty. Byli obaj jak owi dwaj złodzieje z bajki, zamurowani w skarbcu, z którego już nie zdołają się wydostać. Wśród zimnego rozsypiska drogocennych kamieni błąkają się nieskończenie bogaci, ale skazani na zagładę.

**Fragmenty rozdz.. XIV-XVI

Antoine de Saint-Exupery

Vol de nuit

« Et pourtant, lui avait répondu plus tard Rivière, si la vie humaine n’a pas de prix, nous agissons toujours comme si quelque chose dépassait, en valeur, la vie humaine… Mais quoi ? »
Et Rivière, songeant à l’équipage, eut le coeur serré. L’action, même celle de construire un pont, brise des bonheurs ; Rivière ne pouvait plus ne pas se demander « Au nom de quoi ? »
« Ces hommes, pensait-il, qui vont peut-être disparaître, auraient pu vivre heureux. » Il voyait des visages penchés dans le sanctuaire d’or des lampes du soir. « Au nom de quoi les en ai-je tirés ? » Au nom de quoi les a-t-il arrachés au bonheur individuel ? La première loi n’est-elle pas de protéger ces bonheurs-là ? Mais lui-même les brise. Et pourtant un jour, fatalement, s’évanouissent, comme des mirages, les sanctuaires d’or. La vieillesse et la mort les détruisent, plus impitoyables que lui-même. Il existe peut-être quelque chose d’autre à sauver et de plus durable ; peut-être est-ce à sauver cette part-là de l’homme que Rivière travaille ? Sinon l’action ne se justifie pas.
« Aimer, aimer seulement, quelle impasse ! » Rivière eut l’obscur sentiment d’un devoir plus grand que celui d’aimer. Ou bien il s’agissait aussi d’une tendresse, mais si différente des autres. Une phrase lui revint : « Il s’agit de les rendre éternels… » Où avait-il lu cela ? « Ce que vous poursuivez en vous-même meurt. » II revit un temple au dieu du soleil des anciens Incas du Pérou. Ces pierres droites sur la montagne. Que resterait-il, sans elles, d’une civilisation puissante, qui pesait, du poids de ses pierres, sur l’homme d’aujourd’hui, comme un remords ? « Au nom de quelle dureté, ou de quel étrange amour, le conducteur de peuples d’autrefois, contraignant ses foules à tirer ce temple sur la montagne, leur imposa-t-il donc de dresser leur éternité ? » Rivière revit encore en songe les foules des petites villes, qui tournent le soir autour de leur kiosque à musique. « Cette sorte de bonheur, ce harnais… » pensa-t-il. Le conducteur de peuples d’autrefois, s’il n’eut peut-être pas pitié de la souffrance de l’homme, eut pitié, immensément, de sa mort. Non de sa mort individuelle, mais pitié de l’espèce qu’effacera la mer de sable. Et il menait son peuple dresser au moins des pierres, que n’ensevelirait pas le désert.
(…)
Il aurait pu lutter encore, tenter sa chance : il n’y a pas de fatalité extérieure. Mais il y a une fatalité intérieure : vient une minute où l’on se découvre vulnérable ; alors les fautes vous attirent comme un vertige.
Et c’est à cette minute que luirent sur sa tête, dans une déchirure de la tempête, comme un appât mortel au fond d’une nasse, quelques étoiles.
Il jugea bien que c’était un piège : on voit trois étoiles dans un trou, on monte vers elles, ensuite on ne peut plus descendre, on reste là à mordre les étoiles…
Mais sa faim de lumière était telle qu’il monta.
(…)
Fabien pensait avoir gagné des limbes étranges, car tout devenait lumineux, ses mains, ses vêtements, ses ailes. Car la lumière ne descendait pas des astres, mais elle se dégageait, au-dessous de lui, autour de lui, de ces provisions blanches.
Ces nuages, au-dessous de lui, renvoyaient toute la neige qu’ils recevaient de la lune. Ceux de droite et de gauche aussi, hauts comme des tours. Il circulait un lait de lumière, dans lequel baignait l’équipage. Fabien, se retournant, vit que le radio souriait.
— Ça va mieux ! criait-il.
Mais la voix se perdait dans le bruit du vol, seuls communiquaient les sourires. « Je suis tout à fait fou, pensait Fabien, de sourire : nous sommes perdus. »
Pourtant, mille bras obscurs l’avaient lâché. On avait dénoué ses liens, comme ceux d’un prisonnier qu’on laisse marcher seul, un temps, parmi les fleurs.

« Trop beau », pensait Fabien. Il errait parmi des étoiles accumulées avec la densité d’un trésor, dans un monde où rien d’autre, absolument rien d’autre que lui, Fabien, et son camarade, n’était vivant. Pareils à ces voleurs des villes fabuleuses, murés dans la chambre aux trésors dont ils ne sauront plus sortir. Parmi des pierreries glacées, ils errent, infiniment riches, mais condamnés.





Marcin Świetlicki

1961 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

Los grillos

Dije: conozco tal lugar
donde vienen a morir los gatos.
Pregunté: ¿quieres verlo?
Ella respondió: no quiero.

Dije: es limpio e importante.
Dije: es claro y primero.
Pregunté: ¿quieres verlo?
Ella respondió: no quiero.

Lo dijo de tal manera
que tuve que alejarme de ella.
Desde aquel momento
lentamente
avanzo hacia la salida

Fotogramas de La jetée de Chris Marker

świerszcze

Powiedziałem: znam takie miejsce,
gdzie przychodzą umierać koty.
Zapytałem: chcesz je zobaczyć?
Odpowiedziała: nie chcę.

Powiedziałem: jest czyste i ważne.
Powiedziałem: jest jasne i pierwsze.
Zapytałem: chcesz je zobaczyć?
Odpowiedziała: nie chcę.

Powiedziała to w taki sposób,
że musiałem odwrócić się od niej.
Od tamtej pory
powoli
zbliżam się do wyjścia

Marcin Świetlicki

1961 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

***

Las cartas comunican lo frío y negro. Me doy cuenta:
sólo sirvo de intermediario. Se quejan a Dios.
Permanezco inmóvil contra un viento intenso, el viento sopla a través de mí.
La culpa es mía.

Fotogramas de Las Armonías Werckmeister y La condena de Béla Tarr

***

W listach zimno i czarno. Uświadamiam sobie:
jedynie pośredniczę. Żalą się do Boga.
Stoję na wielkim wietrze, wiatr przewiewa przeze mnie.
Moja wina.

Marcin Świetlicki

1961 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

Primera Nieve

Detrás de la pared un jardín pero por los ruidos
pareciera que hay un dormitorio más
los ratones lo han notado y han sacado
su ejército de esta casa

Un perro blanco gordo ángel blanco
te anunció ayer lo ahuyenté
barrí pedacitos del espejo roto
lavé los ojos encendí la lumbre

Entran salen me miran
y yo sonrío, aunque podría matar
cuando miraste por la ventana e hiciste seña con las cejas
decidí no salir para llevarte la contraria

Me defiendo y me quedo inventando el calor
tus trineos en la nevisca no conoceré el Reino
agarrado a la mesa no conoceré el Reino
agarrado a la mesa las pupilas las tengo blancas

Imágenes de Laura Makabresku y Masao Yamamoto

PIERWSZY ŚNIEG

Za ścianą ogród a takie odgłosy
jakby miał być tam jeszcze jeden pokój
myszy poczuły i wyprowadziły
swoje oddziały z tego domu

Biały pies tłusty biały anioł
wczoraj ciebie zwiastował odgoniłem go
zmiotłem okruchy stłuczonego lustra
przemyłem oczy napaliłem w piecu

Wchodzą wychodzą przyglądają się
ja się uśmiecham chociaż mógłbym zabić
gdy zajrzałaś przez okno i dałaś znak brwiami
postanowiłem na złość nie wychodzić

Bronię się i zostaję wymyślając ciepło
twoje sanie w zadymce nie zaznam Królestwa
trzymam się mocno stołu nie zaznam Królestwa
trzymam się mocno stołu źrenice mam białe

Marcin Świetlicki

1961 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

Mediodía (el sur)

Del jardín encendido al sótano: noche.
Todo coincide: aquí en el sótano las flores
ya se han cerrado, las hojas se han teñido de negro.
Algo hay debajo de la noche, debajo del sótano, algo.
La madurez definitiva.

Imágenes de Pinterest, faltan datos del autor.

Południe

Z rozpalonego ogrodu do piwnicy: noc.
Wszystko się zgadza: tu w piwnicy kwiaty
już się zamknęły, liście zaszły czernią.
Coś jest pod nocą, pod piwnicą, coś.
Ostateczna dojrzałość.

Marcin Świetlicki

1961 – , Polonia

Trad. Manel Bellmunt Serrano

Poemas ajenos

Por el sendero voy encontrándome más páginas del libro,
paripinadas, en encuadernación de fino hielo,
hora de comer para los guardas del jardín.
Con los dedos palpo la herida del árbol: es profunda,
como una sonrisa boba.

Cudze wiersze

Na ścieżce odnajduję kolejne strony książki
parzyste, oprawione w cienki lód
Pora posiłku strażników ogrodu
Badam palcami ranę w drzewie – jest głęboka, wygląda
jak głupi uśmiech.

Marcin Świetlicki

1961 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

Estigma

Los labios
eran un todo,
se partieron por la mitad.

Inmóvil, en la plaza,
con una hoja de papel en la mano.

Vengo al mundo
tras la noche.

Hermano lobo,
hermanas del lago
me mandan la niebla hasta la garganta.

Znamię

Usta
były całością,
rozpołowiły się.

Nieruchomy, na rynku,
z kartką w dłoni.

Przychodzę na świat
po nocy.

Brat wilk,
siostry z jeziora
przysyłają mi mgłę pod gardło.

Metáforas de Minor White

Marcin Świetlicki

1961 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

El lunes negro

El instante en el que se encienden a la vez todas
las farolas de la ciudad. El instante cuando dices
aquel inconcebible ´no´ y de repente no sé qué hacer
a continuación: ¿morir? ¿salir? ¿no reaccionar?
El instante al sol cuando te observo desde la ventana del autobús,
tu cara es distinta a la que tienes cuando sabes que te miro
-ahora no me ves, miras la nada, el cristal
brillante detrás del que se supone que estoy yo-.
No más yo, no conmigo, no de esta forma, no aquí.
Puede pasar de todo, porque aquí pasa de todo.
Todo lo determinan tres posturas básicas:
hombre sobre mujer, mujer sobre hombre o la de ahora
-mujer y hombre separados por la luz.

Fotogramas de My Blueberry Nights (2007) de Wong Kar-Wai

Czarny Poniedziałek

Moment, kiedy się zapalają jednocześnie wszystkie
lampy uliczne w mieście. Moment, kiedy mówisz
to niepojęte «nie» i nagle nie wiem co z tym robić
dalej: umrzeć? wyjechać? nie zareagować?
Moment w słońcu, kiedy cię obserwuję z okna autobusu,
masz inną twarz niż w chwilach, kiedy wiesz, że patrzę
-a teraz mnie nie widzisz, patrzysz w nic, w błyszczącą
szybę, za którą niby jestem. Już nie ja, nie ze mną,
nie ten sposób, nie tutaj. Może zdarzyć się
wszystko, bo wszystko się wydarza. Wszystko określają
trzy podstawowe pozycje: mężczyzna na kobiecie,
kobieta na mężczyźnie albo to, co teraz
-kobieta i mężczyzna przedzieleni światłem.

Marcin Świetlicki

1961 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

Los grillos

Grillos, oh, una infinidad, los cogíamos, juntándolos en parejas artificiales
los movíamos, se movían, movían, muy grandes, muy
verdes, el amor es un actividad hermosa -y lo hacían, el amor,
oh, oh, una infinidad de amor, hasta dejar la hierba viscosa,
una infinidad de hierba, los agitamos y derramamos, observando,
prenderles fuego, prender, ardía el suelo, la infancia era después,
es ahora en todos los recuerdos, antes había solo una infinidad,
los grillos, esa no es, no es, memoria a corto plazo
– nos han juntado, nos han derramado por la tierra,
estamos tiritando, tiritando, los grillos se están vengando-.

Fotografías de André Kertész (1894-1985)

Świerszcze

Świerszcze, o, zatrzęsienie, zbieraliśmy je, łącząc w sztuczne pary
poruszaliśmy nimi, ruszały się, ruszały, bardzo duże, bardzo
zielone, miłość jest piękną czynnością – i robiły to, tę miłość,
o, o, zatrzęsienie miłości, trawy miały tak lepko, zatrzęsienie traw,
roztrząsaliśmy je, patrzyliśmy, podpalić; podpalić, płonęła
ziemia, dzieciństwo było potem, jest teraz w tych wszystkich
przypomnieniach, przedtem jedynie było zatrzęsienie, świerszcze,
to nie jest, nie jest, nie jest krótka pamięć – połączyli nas,
rozlali nas po ziemi, trzęsiemy się, trzęsiemy, to świerszcze się mszczą.

Paul Celan

1920-1970, Rumanía/Alemania

Trad. José Luis Reina Palazón

Alces la piedra que alces

Alces la piedra que alces –
tú despojas
a los que necesitan la protección de las piedras:
desnudos,
renuevan de inmediato la trama.

Tales el árbol que tales –
armas
el lecho sobre el que
las almas de nuevo se acumulan,
como si no temblara
también este
eón.

Digas la palabra que digas –
das gracias
a la perdición.

Trad. José Ángel Valente

Cualquier piedra que levantes

Cualquier piedra que levantes-
desnudas
a los que piden la salvaguardia de las piedras:
desnudos
renuevan el entramado desde hoy.

Cualquier árbol que abatas-
armas
el lecho en donde
las almas nuevamente se acumulan,
como si no temblase
a su vez este
eón.

Cualquier palabra que pronuncies-
das las gracias
a la corrupción.

Collage propio con la foto de Victorino García (Salamanca), concha de Vicente Cervera y pendientes de Ciskox

Tłum. Ryszard Krynicki

Którykolwiek podnosisz kamień

Którykolwiek podnosisz kamień –
obnażasz
tych, którzy potrzebują ochrony kamieni:
nadzy
splatają się znów.

Którekolwiek ścinasz drzewo –
wznosisz
łoże, na którym
znowu tłoczą się dusze,
jak gdyby nie drżał
również ten
eon.

Którekolwiek wymawiasz słowo –
dziękujesz
unicestwieniu.

Foto propia (Villanueva de las Peras)

Welchen der Stein du hebst

Welchen der Stein du hebst –
du entblösst,
die des Schutzes der Steine bedürfen:
nackt,
erneuern sie nun die Verflechtung.

Welchen der Bäume du fällst –
du zimmerst
die Bettstatt, darauf
die Seelen sich abermals stauen,
als schüterte nicht
auch dieser
Äon.

Welches der Worte du sprichst –
du dankst
dem Verderben.

A %d blogueros les gusta esto: