Diane Seuss, la última ganadora del Premio Pulitzer Poesía por Frank: Sonetos, dice en la entrevista:
[…] Y tal vez haya una frialdad en hacer poesía, una especie de frialdad salvadora para algunos de nosotros. Elegimos la dicción, la sintaxis, la imagen y la forma, situándonos a una tambaleante distancia de la escena del crimen. Y de alguna manera esas elecciones nos revelan -a algunos de nosotros- de una forma muy particular, que parece humana. Dios, sueno como un robot, ¡pero soy todo menos un robot!(…). Tal vez me puedas sentir a través de la página, como puedes sentir a Keats en su último poema, «Fragmento tardío», implorándote que le des tu savia: «Para que en mis venas roja vida otra vez corriera, /Y así calmar tu conciencia». Me encanta que a través de los siglos podamos recibir esa demanda keatsiana. La demanda de un vampiro poeta. Aquí estoy. No toda la narración sobre mí, sino la esencia. La mano. El beso.
Trad. Ada Trzeciakowska
Conocí a un hombre moribundo
Conocía a un hombre, un hombre moribundo y dije yo también. Conocí a un hombre muerto y dije yo también. Debo estar muerta porque los vivos no pueden conocer a los muertos y él dijo yo también. Sabías que los muertos pueden caer enamorados, dijo. Cierto. Sabías que los muertos se enamoran mejor que los vivos porque no tienen nada que perder. El origen del todo padecer. Escéptica aún seguí adelante con mis botas de siete leguas como en el cuento de hadas «Pulgarcito” de un libro de fábulas alemanes que me regalaron cuando tuve varicela. Estaba rascándome sangrienta, cuando el ogro fue embestido por las fieras. Siete leguas por zancada hacia un banjista muerto de mal humor. Enchanteur. O zauberhaft en alemán.
Francesca Woodman, Swan Song serie (1978)
Diane Seuss, najnowsza laureatka Nagrody Pulitzera w dziedzinie poezji za książkę Frank: Sonety, mówi w wywiadzie:
I może w tworzeniu poezji jest chłód – dla niektórych z nas rodzaj ocalającego chłodu. Dokonujemy wyborów w zakresie dykcji, składni, obrazu i formy, sytuując się w chwiejnej odległości od miejsca zbrodni. I w jakiś sposób te wybory ujawniają nas – niektórych z nas – w bardzo szczególny, zdawałoby się ludzki sposób. Boże, brzmię jak robot, ale jestem wszystkim, tylko nie robotem! We Frank: Sonety wszystko to składa się, mam nadzieję, na Diane-Di. N jakiś pozór Di. Może odczuwasz mnie poprzez stronę, tak jak odczuwasz Keatsa w jego ostatnim wierszu, «Ta żywa ręka», błagającego cię o oddanie mu życiowych soków: «A ty, by zgłuszyć wyrzuty sumienia,/ Serce byś własnej pozbawiła krwi,/ Byle w mych żyłach znów mogła popłynąć/ Czerwoną strugą…». Uwielbiam to, że na przestrzeni wieków możemy odbierać to Keatsowskie żądanie. Żądanie wampira-poety. Oto jestem. Nie cała narracja o mnie, lecz esencja. Dłoń. Pocałunek.
Tłum. Ada Trzeciakowska
Spotkałam konającego mężczyznę
Spotkałam mężczyznę, konającego mężczyznę i powiedziałam ja też. Spotkałam martwego mężczyznę i powiedziałam ja też. Muszę być martwa, bo żywi nie mogą spotykać umarłych a on powiedział ja też. Czy wiedziałaś, że umarli mogą się zakochać powiedział. To fakt. Czy wiedziałaś, że umarli zakochują się lepiej niż ci jeszcze żyjący, bo nie mają nic do stracenia. Źródło wszelkiego zniechęcenia. Sceptyczna wciąż szłam przed siebie w siedmiomilowych butach jak w .,Przygodach Paluszka» z księgi niemieckich baśni które dostałam podczas wietrznej ospy. Drapałam się do krwi, gdy olbrzyma ubijały dzikie bestie. W jednym kroku siedem mil ku martwemu grajkowi banjo w kiepskim nastroju. Enchanteur. Lub zauberhaft po niemiecku.
Diane Seuss, the last Pulitzer Prize winner in Poetry (2022), said in the interview:
And maybe there is a coldness in making poetry—a kind of rescuing coldness for some of us. We make choices in diction, syntax, image, and form, situating ourselves at a wobbly distance from the scene of the crime. And somehow those choices reveal us—some of us—in a very particular, human-seeming way. God, I sound like a robot, but I’m everything but a robot! In frank: sonnets it all adds up, I hope, to Diane—Di. Some semblance of Di. Maybe you feel me through the page, as you feel Keats in his last poem, “Late Fragment,” imploring you to give him your lifeblood: “So in my veins red life might stream again, / And thou be conscience-calm’d.” I love that through the centuries we can receive that Keatsian demand. The demand of a vampire-poet. Here I am. Not the whole narrative of me but the essence. The hand. The kiss.
I met a man a dying man
I met a man a dying man and I said me too. Met a dead man and I said me too. Must be dead cuz the living can’t meet the dead and he said me too. Did you know the dead can fall in love he said. Fact. Did you know the dead fall in love better than the living cuz nothing left to lose. The root of all blues. Skeptical still I strode onward in my seven-league boots as in the fairy tale “Hop-o’-My-Thumb” from a book of German fairy tales given to me when I had chicken pox. Scratching myself bloody, the ogre gored to death by wild beasts. Seven leagues per stride toward a dead banjo player in a bad mood. Enchanteur. Or zauberhaft in German.
deja que se haga trizas el cielo entre tú y yo, que se haga trizas la bandera blanca con que nos envolvimos en el sueño suavemente injertados uno al otro echando hojas futuras.
pero el lunes llegó.
quiero que llegue un viento a borrar la verde memoria de las coronas y que llegue una nieve y que se pierda el humo encima de la casa y que el cielo vomite frías cenizas pacientes y haga girar en torno a tu cabeza y envuelva lentamente a la mía esta nieve hecha trizas.
Fotograma de Fresas salvajes de Ingmar Bergman
Tłum. Grzegorz Prokop
Rozstanie
Niebo jest chyba rozcięte pomiędzy tobą a mną, i rozcięta biała flaga, w którąśmy się otulali we śnie, wsparci o siebie jak drzewa i obsypani liśćmi przyszłości.
Nastał już poniedziałek.
Chyba nadejdzie wiatr i powyrywa z koron ich pamięć zieloną, chyba nadejdzie śnieg i nie będzie dymu nad domem, i będzie rozcięty czas, niebo, które wyrzucą zimny cierpliwy popiół, a na głowie twojej osiada i osiada na mojej głowie: rozcięty śnieg.
En la mesa de la cocina un pequeño vaso de medicina su revelación las ramas brotan de tu amor nacen del aire plantadas dentro echados los dulces dados de las cosas. las hemos perdido como el habla el oído la memoria el jardín el silencio que no responde.
Na stole w kuchni mały kubek po lekach jego objawienie gałęzie wyrastają z twojej miłości tworzą się z powietrza zasadzone w środku rzucone słodkie kości rzeczy. Straciliśmy je jak mowę słuch pamięć ogród ciszę która nie odpowiada.
No haber engendrado también es dar. Nadie pasa sin haber legado, nadie carece de sonido. No hay yermo estéril si alguien lo mira. Si se oye cantar al mirlo cuando el alba es porque un primer mirlo cantó, y fue recordado. Si el castaño está entre nosotros es porque hubo un primer polen, y fue recordado. Si el tejado existe como conciencia es porque un día hubo desnudez, y fue recordado. Si el bajar del río es su enseñanza es porque alguien aprendió del cauce, y fue recordado. Las cosas significan por su memoria, y lo que unos llaman brisa y otros alma, otros aliento, arima, —atman, psyché, es el soplo, el aire que empuja al mirlo a posarse en una teja y a escuchar como si tú llevaras la canción que le falta.
de Poesía reunida y aforismos
Fotograma de Madame Bovary de Claude Chabrol
Tłum. Ada Trzeciakowska
Zawsze Genesis
Nie spłodzić nic też znaczy dawać. Nikt nie przemija nie pozostawiwszy po sobie dziedzictwa, nikt nie jest pozbawiony głosu. Nie istnieje jałowa ziemia, jeśli przyciąga czyjś wzrok. Jeśli o świcie słychać śpiew kosa to dlatego, że pierwszy kos zaśpiewał i został zapamiętany. Jeśli kasztan rośnie obok nas to dlatego, że pojawił się pierwszy pyłek i został zapamiętany. Jeśli mamy świadomość dachu to dlatego, że kiedyś była nagość i został zapamiętany. Jeśli bieg rzeki jest jej lekcją to dlatego, że ktoś nauczył się z jej koryta i został zapamiętany. Rzeczy znaczą tyle, co pamięć o nich, i to co jedni nazywają bryzą, drudzy duszą, a inni oddechem, arimą*, -atman**, psyché, to tchnienie, powietrze, które popycha kosa by przysiąść na dachu i słuchać jak gdybyś to ty niósł pieśń, której mu brakuje.
Qué larga es la ribera de la noche, qué larga es. No hay animales ya ni estrellas y el matorral de los recuerdos la vida es una línea recta, qué larga es la ribera de la noche qué larga es. El mar, al lado, tan oscuro ya ni la luna quiere verme y allá en el pozo sepultada la miel aquella de esos labios que de algo como amor me hablaron, luego en silencio se quedaron: qué larga es la ribera de la noche, qué larga es. Flotan cabellos en el agua de una mujer que no existió y en la cabeza hay unas letras la A, la V más dos Os: qué larga es la ribera de la noche qué larga es. Tal vez sea un oso lo que anda con una pierna y luego otra, las huellas son como de oso, no de yo. Qué larga es la ribera de la noche, qué larga es. No se terminará nunca la playa con esa sombra que recorre ese desierto tal un péndulo: qué larga es la ribera de la noche, qué larga es. Cómo saber si ya estoy muerto o si aún vivo como dicen si allá en la playa sólo hay playa atrás, delante sólo hay playa cómo saber si yo soy indio si yo soy Crow o yo soy Cuervo, si ni la Luna quiere verme y Padre Sol nunca aparece: qué larga es la ribera de la noche, qué larga es. No es que esté solo, es que no existo es que no hay nadie en esta playa y ya ni yo aun me acompaño son estos ojos cual dos cuevas y en mi cabeza sopla el viento: será la muerte como un vino? habrá mujeres en la tumba? Qué larga es la ribera de la noche, qué larga es.
de Erección del labio sobre la página (2004)
Fotogramas de Dead man de Jim Jarmusch
Tłum. Ada Trzeciakowska
Pieśń Indianina Crow
Jak długi jest brzeg nocy, jak długi jest. Nie ma zwierząt już ani gwiazd a gąszcz to wspomnienia Życie to linia prosta, jak długi jest brzeg nocy, jak długi jest. Morze, obok, takie ciemne nawet księżyc nie chce mnie znać a tam w studni pochowany miód z tamtych ust które jakby o miłości mówiły, a potem w ciszy glos straciły: jak długi jest brzeg nocy, jak długi jest. Włosy nieistniejącej kobiety unoszą się na wodzie a na jej głowie litery A, V plus dwa O: jak długi jest brzeg nocy jak długi jest. Może to niedźwiedź, stawia jedną łapę, a potem drugą, ślady stóp jakby niedźwiedzia, to nie mogę być ja. Jak długi jest brzeg nocy, jak długi jest. Plaża nigdy się nie skończy To przez ten cień, co jak wahadło sunie po pustyni: jak długi jest brzeg nocy, jak długi jest. Jak rozpoznać czy mnie już nie ma czym nadal żywy jest gdy tam na plaży tylko plaża z tyłu, z przodu tylko plaża jest Jak rozpoznać czy jestem Indianinem czy jestem Crow, czy Kruk, skoro nawet księżyc nie chce mnie znać a Ojciec Słońce nigdy nie pojawia się: jak długi jest brzeg nocy, jak długi jest. Nie żebym był samotny, tyle, że nie istnieję tyle, że na tej plaży nikogo nie ma a nawet ja nie widzę się te oczy są jak dwie jaskinie a w mej głowie wieje wiatr: Czy śmierć smakuje jak wino? a w grobie kobiet w bród? Jak długi jest brzeg nocy, jak długi jest?
Recuerda el invierno: carboneros caían como carámbanos sus cuerpos se rompían en mil piezas se quebraban sus plumas de cristal sentíamos que el sol era una casualidad tal vez graznábamos muerta está la materia clara y la oscura al contrario queríamos que se apiadara de los pájaros carpinteros muertos que se apretaron contra el espino prunifolio:
¿vas a decir algo sobre el tiempo una palabra al menos?
o recuerda la muerte en invierno: la primera vez en enero cuando nos perdimos en la nieve negra y purísima muertos navegábamos en témpanos en trineos de dos en dos de tres en tres de una orilla sin orilla pienso en ello todos los días porque tal vez sea Dios la materia oscura y tal vez sea bueno lo que supondría una cosa más preciosa en el mundo: ¿brincos de elefantillos?
dime algo sobre el tiempo di una palabra al menos
o recuerda la noche en verano: lo escasa que parecía junto a hogueras que acerezadas se estaban extinguiendo alrededor del alba que amanecía blanquecina cuando espoleaba el látigo de los días vividos contigo no entiendo nada de ellos -ni la vida ni la muerte con más exactitud: la vidamuerte la inmateria de las horas- si tú las entiendes conocerás la impotencia de los poemas:
¿vas a decir algo sobre el tiempo una palabra buena al menos?
de «100 poemas de Ucrania y Polonia» (Instituto de Literatura de Polonia y Editorial Austeria, 2022)
Fotografías de Arno Rafael Minkkinen
Dzień po świętach
Przypomnij zimę: sikorki spadały jak sople na tysiąc kawałków tłukły się ich ciałka szklane pióra pękały czuliśmy że słońce może być przypadkiem krakaliśmy martwa jest jasna materia ta ciemna na odwrót chcieliśmy żeby współczuła zamarłym dzięciołom które się wtuliły w śliwolistny głóg –
powiesz coś o czasie zdradzisz chociaż słowo?
lub przypomnij śmierć w zimie: pierwszy w styczniu raz gdy się zgubiliśmy w czystym czarnym śniegu zmarli płynęliśmy na sankach na krach we dwójkę we trójkę do brzegu bez brzegów myślę o tym codziennie bo może jest Bogiem ciemna materia i dobrym to by oznaczało coś ładnego w świecie – błotne harce słoniąt?
zdradź mi coś o czasie powiedz jedno słowo
lub przypomnij noc latem: jak było jej mało przy ogniskach które gasły na wiśniowo naokoło świtu wschodzącego biało gdy szło w ruch wędzisko dni przeżytych z tobą nic z nich nie rozumiem – życia ani śmierci ściślej: życiaśmierci niematerii godzin jeśli ty rozumiesz znasz bezradność wierszy –
Has llorado, en secreto, a los tuyos. Lenta, inexorablemente, los has visto partir alejarse para siempre. Has sentido, en tu corazón el desprendimiento de una rama que cae. Y luego has borrado las huellas de esas lágrimas, has contenido en el límite infranqueable los bordes de tu propio dolor y lo has devuelto a tu pobre vida, a los días siguientes, a las horas para que permanezca allí. Oculto como una invisible y constante cicatriz.
Fotografías de Masao Yamamoto
Tłum. Ada Trzeciakowska
Twoi bliscy
Opłakiwałeś, w tajemnicy, swych bliskich. Powoli, nieubłaganie, widziałeś jak odchodzą na zawsze znikają. Czułeś, w sercu jak odrywa sie spadająca gałąź. A potem wymazałeś ślady tych łez, trzymałeś w ryzach krawędzie własnego bólu by przesiąkło nim twe biedne życie, kolejne dni, godziny by tam tkwił. Ukryty jak niewidzialna i wieczna blizna.
Penetro en otras vidas. Llevo días leyendo, pero ahora alzo los ojos porque me doy cuenta de que apenas sé nada de quien escribió el libro. Me avergüenza no conocer más que su lucidez. Toda supervivencia es esta especie de conversación silenciosa y sin tiempo. Es algo aterrador y ocurre en el abismo de la mente, un frío cielo azul en el que el amor es la única forma de posteridad.
Zagłębiam się w inne życia. Czytam od wielu dni, lecz teraz podnoszę wzrok, uświadomiwszy sobie że nie wiem nic o tym, kto napisał tę książkę. Wstyd, że znana jest mi ledwie jasność jego umysłu. Sztuką przetrwania jest ten rodzaj rozmowy milczącej i ponad czasem. Budzi grozę a rozgrywa się w czeluściach mego umysłu, zimnym błękitnym niebie, gdzie miłość jest jedyną formą pośmiertnej sławy.
¿Hay un hogar? ¿Se parte de algún sitio? Siempre de las ruinas, pero exigen las ruinas hogar un día construido. Se parte de algún sitio, del derrumbe del manto, de la saya caída, de la camisa rota, del ánimo cortado por no se sabe qué, por no se sabe quién. Y se encamina uno hacia el pasado.
Fotogramas de Eleni y Viaje a Citera de Theo Angelopoulos
Tłum. Ada Trzeciakowska
Dym Itaki
Czy istnieje dom? Skąd wyruszamy?* Od zgliszczy zawsze, lecz zgliszczom trzeba domu wpierw postawionego. Czy wyruszamy skądś począwszy od rozpadu schronienia, od opadłej szaty, od rozdartej koszuli od ducha ściętego przez niewiadome coś, przez nie wiadomo kogo. I bierzemy kurs na przeszłość.
*czasownik partir posiada wiele znaczeń, brać początek, zaczynać, dzielić, ale też wyruszać.
Corrientes de polvo detrás de la ciudad. Polvo y maizales, como si se hubiera estrellado aquí una sonda espacial y de ella cayeran moradas figuras, discos, sillones tirados en la hierba. aquí entendí lo que quería decir la provincia, este espasmo indiferente ante la inmensidad. el viento: sombra de un hombre que se inclina solitario sobre una caja de ajedrez magnético. se acabaron los días en que corríamos al cementerio, para alimentar a las abejas (creíamos que se nutrían con aplausos y canto – comida, que los muertos no lograron llevarse), o tal vez no fue así, eso es todo. tal vez inventé los nombres y las fechas, abrí un sueño que no era mío. en vano. tal vez las abejas son una especie de mal del aire, y los muertos —niños que comen canto—
strumienie pyłu za miasteczkiem. Pył i pola kukurydziane, jakby rozbiła się tutaj kosmiczna sonda i z niej wypadły fioletowe figury, tarcze, fotele leżące w trawie. tu zrozumiałem, co znaczy prowincja, ten obojętny spazm wobec bezkresu. wiatr — cień mężczyzny schylony samotnie nad skrzynką magnetycznych szachów. nie ma już dni, gdy biegaliśmy na cmentarz, żeby karmić pszczoły (myśleliśmy, że jedzą klaskanie i śpiew – pokarm, którego zmarli nie zdążyli zabrać), a może to było nie tak, to wszystko. może zmyśliłem imiona i daty, otworzyłem sen nie mój. na darmo. może pszczoły to rodzaj choroby powietrza, umarli — dzieci, które jedzą śpiew
Es una mísera pista de patinaje de suburbio, regada con cucharones de Nochebuena y helada el día de Reyes… En su rincón un viejecito hace sonar el gramófono. Como tiene un solo disco, lo repite una y otra vez. Con gran ternura, soplando, le quita la nieve de encima y, cuidadosamente, pone en marcha la música, que tiembla como una yegua al ser montada o como láminas de oro de la infinita falsedad que hubiera hecho oír sucesivamente algo oxidado hacía tiempo…
Toda la apariencia del viejo es asotanada, pero a la vez protuberante, como si tuviera el traje en la buhardilla, sin cesar hace dar vueltas al mismo disco, pero años ha dejó de cambiar la aguja poniendo cara casi de conspirador, ya que captó con nitidez que también la vida lo repinchaba siempre con aquella misma y única púa desde que, antaño, había decidido ahorrar en ella y no quemarse por algo que ya no daba de sí…
Fotografías de André Kertész, fotograma del Pianista de R. Polański
Tłum. Ada Trzeciakowska
Szedłem koło
To nędzne, podmiejskie lodowisko, polewane wigilijną łyżką które mróz ściął w dniu Trzech Króli… W kącie siedzi staruszek z gramofonem. Ma tylko jedną płytę, obraca ją stale czule zdmuchując z niej śnieg i ostrożnie puszcza muzykę, która trzęsie się jak klacz nim pozwoli się dosiąść lub złote płatki niezliczonych fałszów, które byłyby przesłuchiwane jeden po drugim przez coś, co dawno już zardzewiało.
Wszystko na staruszku jest jakby zapadnięte, ale jednocześnie sterczące, jakby jego ubrania leżały na strychu, ciągle puszcza tę samą płytę, choć już dawno przestał zmieniać igłę, z miną nieco spiskową, bo czuje wyraźnie, że nawet życie kłuje go ciągle tym samym kolcem, choć już dawno postanowił na nim zaoszczędzić i nie kłopotać się tym, z czego już nic nie będzie.
ŠEL JSI KOLEM
Je to bědné , předměstské kluziště , polévané štědrovečerní lžicí a zmrzlé na Tři krále … V jeho koutku vyhrává stařík na gramofon . Že má jen jednu desku , obrací ji stále , přeněžně sfoukává s jejího povrchu sníh a opatrně spouští její hudbu , která se třese jako kobyla před připouštěním nebo jako lístkové zlato nesčíslné falše , která by byla vyslýchána každá zvlášť něčím už dávno zrezivělým .
Celý zjev staříka je podsklepní , ale současně vystouplý , jako by měl šaty na půdě , stále obrací touž desku , ale už dávno přestal vyměňovat jehlu , tváře se při tom trochu spiklenecky , neboť on dobře cítí , že i život ho zprobodává stále týmž a jedním ostnem , když se už dávno rozhod na něm šetřit a nepeklit se s něčím , co už nevykřeje .
Él está solo, es Navidad. Por la colina suben tres árboles, los tres reyes magos. También hay una estrella Sobre el pesebre oscuro. ¿Pero dónde está el Niño?
Compadécete del hombre. Ha recorrido un largo camino Como los árboles ha sido Paciente. Pero lo ha adelantado La razón. El pesebre está vacío.
«Y, no obstante —le había respondido más tarde Rivière—, si la vida humana no tiene precio, nosotros obramos siempre como si alguna cosa sobrepasase, en valor, la vida humana… Pero ¿qué?» Y a Rivière, pensando en la tripulación, se le encogió el corazón. La acción, incluso la de construir un puente, destruye felicidades; Rivière no podía dejar de preguntarse: «¿En nombre de qué?» «Esos hombres —pensaba— que van tal vez a desaparecer, habrían podido vivir dichosos.» Veía rostros inclinados en el santuario de oro de esas lámparas nocturnas. «¿En nombre de qué los ha sacado de ahí? ¿En nombre de qué los ha arrancado de la felicidad individual? La primera ley, ¿no es precisamente la de defender esas dichas? Pero él las destroza. Y no obstante, un día, fatalmente, los santuarios de oro se desvanecen como espejismos. La vejez y la muerte, más implacables que él mismo, los destruyen. ¿Tal vez existe alguna otra cosa, más duradera, para salvar? ¿Tal vez hay que salvar esa parte del hombre que Rivière trabaja? Si no es así, la acción no se justifica.» «Amar, amar únicamente, ¡qué callejón sin salida!» Rivière tuvo la oscura conciencia de un deber más grande que el de amar. O se trataba también de una ternura, ¡pero tan diferente de las otras! Evocó una frase: «Se trata de hacerlos eternos…» ¿Dónde lo había leído? «Lo que vos perseguís en vos mismo muere.» Imaginó un templo al dios Sol de los antiguos incas del Perú. Aquellas piedras erguidas sobre la montaña. ¿Qué quedaría, sin ellas, de una civilización poderosa que gravitaba con el peso de sus piedras, sobre el hombre actual, como un remordimiento? «¿En nombre de qué rigor o de qué extraño amor, el conductor de pueblos de antaño, constriñendo a sus muchedumbres a construir ese templo sobre la montaña, les impuso la obligación de erguir su eternidad?» Rivière se imaginó aún a los habitantes de las pequeñas ciudades que, en el crepúsculo, dan vueltas alrededor de sus quioscos de música: «Esa especie de felicidad, ese arnés…», pensó. El conductor de pueblos de antaño, tal vez no tuvo piedad por el dolor del hombre; pero tuvo una inmensa piedad por su muerte. No por su muerte individual, sino piedad por la especie que el mar de arena borraría. Y él conducía a su pueblo a levantar, por lo menos, algunas piedras que el desierto no había de sepultar. (…) Habría podido luchar aún, probar suerte: no hay fatalidad externa. Pero sí hay una fatalidad interior: llega un momento en el que nos descubrimos vulnerables; entonces las faltas nos atraen como un vértigo. Y fue en este instante cuando lucieron en su cabeza, en un desgarrón de la tormenta, como cebo mortal en el fondo de una masa, algunas estrellas… Juzgó que era una trampa: se ven tres estrellas por un agujero, se sube hacia ellas, y ya no se puede descender, se permanece allí, mordiendo las estrellas… Sin embargo, era tal su hambre de luz, que remontó. (…) Fabien creyó haber arribado a limbos extraños, pues todo hacíase luminoso: sus manos, sus vestidos, sus alas. La luz no bajaba de los astros, sino que se desprendía, debajo de él, alrededor de él, de esas masas blancas. Las nubes, bajo él, devolvían toda la nieve que recibían de la Luna. Las de derecha e izquierda, altas como torres, hacían lo mismo. La luz era cual leche en la que se bañaba la tripulación. Fabien, volviéndose, vio que el «radio» sonreía. —¡Esto va mejor! —gritó. Pero la voz se perdía en el ruido del vuelo: las sonrisas solas hablaban. «Estoy completamente loco —pensaba Fabien— por sonreír; estamos perdidos.» Sin embargo, mil oscuros brazos le habían desatado de sus cadenas, como se desata a un prisionero al que se permite andar solo, por un tiempo, entre flores. «Demasiado hermoso», pensaba Fabien. Erraba entre las estrellas acumuladas con la densidad de un tesoro, en un mundo donde nada vivía fuera de él, absolutamente nada excepto él, Fabien y su camarada. Semejante a esos ladrones de ciudades fabulosas, emparedados en la cámara de los tesoros, de donde no sabría salir. Entre pedrerías heladas, erraban infinitamente ricos, pero condenados.
*Fragmentos de los cap. XIV-XVI
Tłum. Maria Czapska, Stanisław Stempkowski
Nocny lot*
„Ale jeżeli nawet życie ludzkie jest bezcenne, postępujemy zawsze tak, jak gdyby istniało coś, co jest więcej warte niż życie ludzkie… Ale co?» I Rivière, myśląc o załodze samolotu pocztowego, uczuł ciężar w sercu. Wszelki czyn, nawet budowa mostu, niszczy szczęście ludzkie. I nie mógł już uchylić się teraz od pytania: w imię czego? „Ci ludzie myślał którzy za chwilę może zginą, mogliby sobie żyć szczęśliwi.» Widział twarze pochylone w złotym sanktuarium wieczornej lampy. „W imię czego wyrwałem ich stamtąd?» W imię czego oderwał ich od szczęścia osobistego? Czyż nie jest pierwszym nakazem strzec i ochraniać to szczęście? A on je właśnie niszczy. Bo i tak nieodwołalnie nadejdzie dzień, gdy te złote sanktuaria rozwieją się jak fatamorgana. Zniszczą je starość i śmierć, bardziej nielitościwa niż on, Rivière. Ale jest może coś innego, bardziej trwałego, co należałoby ocalić; może jest do ocalenia ta właśnie cząstka człowieka, nad której urobieniem trudzi się właśnie on, Rivière? Jeżeli nie cała jego działalność nie ma usprawiedliwienia. „Kochać, tylko kochać — i cóż dalej!» Rivière miał niejasne poczucie obowiązku większego od kochania Być może, że i tu wchodziła w grę pewna tkliwość. ale zupełnie inna. Przypomniało mu się zdanie: „Rzecz w tym. ażeby ich uczynić wiecznymi…» Gdzież to był wyczytał? „To, o co zabiegacie wewnątrz siebie umrze.» Przypomniał sobie oglądaną niegdyś w Peru starożytną świątynię Inków, poświęconą bogu słońca Strome ściany głazów na szczycie góry. Gdyby nie one, cóż pozostałoby z potężnej ongi cywilizacji, która ciąży ciężarem tych głazów na dzisiejszym człowieku jak wyrzut?” W imię jakiej surowej konieczności czy w imię jakiej szczególnej miłości wódz tego zaginionego ludu, zmuszając tłumy do wzniesienia tej świątyni na górze, nakazał im tym samym utrwalić ich byt na wieki?» Potem przypomniały się jeszcze Riviere’owi owe tłumy z miasteczka tłoczące się dokoła kiosków z muzyką. Też swego rodzaju szczęście ten deptak…» pomyślał. Wódz dawnych ludów, jeżeli nie znał litości dla cierpienia człowieka, litował się jednak jego śmierci. Nie jego śmierci jako jednostki, lecz znikomości rodzaju skazanego na zagładę. I kazał swemu ludowi wznosić z głazów budowle, które ostoją się piaskom pustyni. (…) Mógłby jeszcze walczyć, próbować szczęścia — bo żadne fatum nie istnieje z zewnątrz. Fatum jest tylko w nas — przychodzi chwila, kiedy się poznaje własną niemoc. Wtedy błędy pociągają nas ku sobie jak otchłani. I w tej to chwili nad jego głową, w rozdarciu chmur, błysnęło kilka gwiazd — niby śmiertelna przynęta na dnie pułapki.
Zdał sobie sprawę z tego, że była to istotnie pułapka: leci się wzwyż ku gwiazdom, które migną w szczelinie chmur, a potem nie można już się zniżyć i pozostaje się tam na zawsze… Ale głód światła był tak nieodparty, że zaczął się wznosić. (…) Wydało się Fabienowi, że znajduje się w zaczarowanym kręgu świetlnym, gdyż jego ręce, ubranie, skrzydła — wszystko stało się świecące. Jasność nie spływała od ciał niebieskich, lecz jak gdyby wypromieniowywała zewsząd, spod niego, dokoła niego, z tego nagromadzenia wyiskrzonej bieli. Chmury pod nim jarzyły się śniegiem przejętym od księżyca. Tak samo jarzyły się na prawo i na lewo, wysokie niby olbrzymie wieże. Samolot płynął jak po świetlistej toni mlecznej. Obejrzawszy się za siebie, Fabien zobaczył uśmiechniętą twarz towarzysza. — Już lepiej! — krzyknął mu. Ale głos ginął w szumie lotu, porozumiewali się tylko uśmiechem…. Ależ to szaleństwo uśmiechać się pomyślał Fabien jesteśmy zgubieni.» A jednak czuł się wyzwolonym z ucisku ciemnych ramion. Opadły zeń krępujące więzy, jak z więźnia, któremu pozwolono na krótką chwilę pochodzić samemu wśród kwiatów. „Jest zbyt cudownie» — myślał Fabien. Błądził wśród nieprzebranego mnóstwa gwiazd, po świecie. w którym prócz niego i jego towarzysza nie było ani jednej żywej istoty. Byli obaj jak owi dwaj złodzieje z bajki, zamurowani w skarbcu, z którego już nie zdołają się wydostać. Wśród zimnego rozsypiska drogocennych kamieni błąkają się nieskończenie bogaci, ale skazani na zagładę.
**Fragmenty rozdz.. XIV-XVI
Antoine de Saint-Exupery
Vol de nuit
« Et pourtant, lui avait répondu plus tard Rivière, si la vie humaine n’a pas de prix, nous agissons toujours comme si quelque chose dépassait, en valeur, la vie humaine… Mais quoi ? » Et Rivière, songeant à l’équipage, eut le coeur serré. L’action, même celle de construire un pont, brise des bonheurs ; Rivière ne pouvait plus ne pas se demander « Au nom de quoi ? » « Ces hommes, pensait-il, qui vont peut-être disparaître, auraient pu vivre heureux. » Il voyait des visages penchés dans le sanctuaire d’or des lampes du soir. « Au nom de quoi les en ai-je tirés ? » Au nom de quoi les a-t-il arrachés au bonheur individuel ? La première loi n’est-elle pas de protéger ces bonheurs-là ? Mais lui-même les brise. Et pourtant un jour, fatalement, s’évanouissent, comme des mirages, les sanctuaires d’or. La vieillesse et la mort les détruisent, plus impitoyables que lui-même. Il existe peut-être quelque chose d’autre à sauver et de plus durable ; peut-être est-ce à sauver cette part-là de l’homme que Rivière travaille ? Sinon l’action ne se justifie pas. « Aimer, aimer seulement, quelle impasse ! » Rivière eut l’obscur sentiment d’un devoir plus grand que celui d’aimer. Ou bien il s’agissait aussi d’une tendresse, mais si différente des autres. Une phrase lui revint : « Il s’agit de les rendre éternels… » Où avait-il lu cela ? « Ce que vous poursuivez en vous-même meurt. » II revit un temple au dieu du soleil des anciens Incas du Pérou. Ces pierres droites sur la montagne. Que resterait-il, sans elles, d’une civilisation puissante, qui pesait, du poids de ses pierres, sur l’homme d’aujourd’hui, comme un remords ? « Au nom de quelle dureté, ou de quel étrange amour, le conducteur de peuples d’autrefois, contraignant ses foules à tirer ce temple sur la montagne, leur imposa-t-il donc de dresser leur éternité ? » Rivière revit encore en songe les foules des petites villes, qui tournent le soir autour de leur kiosque à musique. « Cette sorte de bonheur, ce harnais… » pensa-t-il. Le conducteur de peuples d’autrefois, s’il n’eut peut-être pas pitié de la souffrance de l’homme, eut pitié, immensément, de sa mort. Non de sa mort individuelle, mais pitié de l’espèce qu’effacera la mer de sable. Et il menait son peuple dresser au moins des pierres, que n’ensevelirait pas le désert. (…) Il aurait pu lutter encore, tenter sa chance : il n’y a pas de fatalité extérieure. Mais il y a une fatalité intérieure : vient une minute où l’on se découvre vulnérable ; alors les fautes vous attirent comme un vertige. Et c’est à cette minute que luirent sur sa tête, dans une déchirure de la tempête, comme un appât mortel au fond d’une nasse, quelques étoiles. Il jugea bien que c’était un piège : on voit trois étoiles dans un trou, on monte vers elles, ensuite on ne peut plus descendre, on reste là à mordre les étoiles… Mais sa faim de lumière était telle qu’il monta. (…) Fabien pensait avoir gagné des limbes étranges, car tout devenait lumineux, ses mains, ses vêtements, ses ailes. Car la lumière ne descendait pas des astres, mais elle se dégageait, au-dessous de lui, autour de lui, de ces provisions blanches. Ces nuages, au-dessous de lui, renvoyaient toute la neige qu’ils recevaient de la lune. Ceux de droite et de gauche aussi, hauts comme des tours. Il circulait un lait de lumière, dans lequel baignait l’équipage. Fabien, se retournant, vit que le radio souriait. — Ça va mieux ! criait-il. Mais la voix se perdait dans le bruit du vol, seuls communiquaient les sourires. « Je suis tout à fait fou, pensait Fabien, de sourire : nous sommes perdus. » Pourtant, mille bras obscurs l’avaient lâché. On avait dénoué ses liens, comme ceux d’un prisonnier qu’on laisse marcher seul, un temps, parmi les fleurs.
« Trop beau », pensait Fabien. Il errait parmi des étoiles accumulées avec la densité d’un trésor, dans un monde où rien d’autre, absolument rien d’autre que lui, Fabien, et son camarade, n’était vivant. Pareils à ces voleurs des villes fabuleuses, murés dans la chambre aux trésors dont ils ne sauront plus sortir. Parmi des pierreries glacées, ils errent, infiniment riches, mais condamnés.
¿Qué mundo se abría en esa canción que, según el presentimiento de su conciencia, debía ser un mundo de amor prohibido? Era la muerte. (“La montaña mágica” Thomas Mann)
es sólo la muerte, madre no hay otro amor;
pues no has claudicado y has persistido en un cuarto vacío y frío pues no has buscado brazos desconocidos de noche y más de una recuerda tus pasos perdidos de pared a pared has golpeado el cielo con los puños lo golpeaste con una llave pero Dios te la quitó así que rezaste, tocaba «Der Lindenbaum”* como si Pollini estuviera gritando sobre las ciudades y las personas que caminan por un oscuro arco iris al borde de la tumba;
hermosa sobre el piano la frente golpeó contra la tapa. Y qué más un gong. El último movimiento de la mano
Jakiż to świat kryl się poza nią, który w jego poczuciu był krajem wzbronionej miłości? Była to śmierć. (Tomasz Mann – „Czarodziejska góra”)
to tylko śmierć, mamo innej miłości nie ma;
boś się nie ugiął i trwał w pustym i zimnym pokoju boś nie szukał obcych ramion w nocy niejedna noc twe głuche kroki pamięta od ściany do ściany tłukłeś pięściami w niebo biłeś w nie kluczem lecz Bóg zabrał ci klucz więc się modliłeś, tak „Der Lindenbaum” grała jakby Pollini krzyczał o miastach i ludziach idących ciemną tęczą skrajem grobu;
piękna nad fortepianem czoło uderzyło o wieko. Cóż jeszcze gong. Ostatnie drgnienie dłoni
Donde el agua se espesa, una palabra que se queda en los labios es un hilo de nieve.
Donde la voz se pierde está el secreto de las manos del frío, de todas las pequeñas hojas cristalizadas.
Una estrella oscilante se detiene para la intimidad de la vigilia. La calle está mojada, el paseante va pisando la luna bajo la indiferencia de los árboles, bajo la indiferencia de una noche que ahora mismo se ordena sobre las previsiones de sus lámparas.
Como un faro en lo alto, la luz en la ventana de una mujer que duerme ilumina los ojos de otra mujer que, al borde de la cama, permanece despierta mientras crece la sombra de sus manos, su invisible soledad de otro mundo.
Tam, gdzie woda gęstnieje, słowo osadzone na wargach staje się nitką śniegu.
Tam, gdzie głos przepada, kryje się tajemnica rąk chłodu, wszystkich maleńkich listków z kryształu.
Oscylująca gwiazda zastyga w imię intymności czuwania. Mokre ulice, przechodzień depcze księżyc pod osłoną obojętności drzew, pod osłoną obojętności nocy która właśnie wyrusza wedle przewidywań swoich lamp.
Jak latarnia morska na wysokości, światło w oknie śpiącej kobiety rozświetla oczy innej kobiety, która, na skraju łóżka, czuwa, podczas gdy rośnie cień u jej rąk, niewidoczna samotność z innego świata.
Mis fiebres iban y venían, distinguibles únicamente por las flexiones de las alas del alma que traía la fiebre y por el tedio pesado del regreso a la tierra. Volví a habitar el pasado y medité sobre mi vida como domador de la naturaleza salvaje. Medité sobre los acres de territorio nuevo que había devorado con la mirada. Medité sobre las muertes que yo había presidido, la lengua fláccida del antílope y el crujido nítido del caparazón del escarabajo. Con un ligero golpe de las alas habité en los caballos que habían vivido debajo de mí (¿qué les había parecido todo?), en el cuero paciente de mis botas, en el aire que había presionado contra mí allí adonde me movía. De esa manera progresé, mandándome a mí mismo hacia fuera desde el espacio encogido de mi lecho a fin de reposeer mi viejo mundo, y lo reposeí, hasta que, llegando a estar cara a cara con las certezas extrañas del sol y la piedra, tuve que mantenerme a distancia, dejándolas para el día en que ya no me acobardaran. El desierto de piedra reverberaba en medio de la bruma. Detrás de aquel exterior familiar de color rojo o gris —habló la piedra desde su corazón de piedra al mío—, de aquel exterior que se adentraba en todas las dimensiones deshabitadas por el hombre, tiende su emboscada un interior negro y muy, muy ajeno al mundo. Sin embargo, bajo el mazazo del explorador, ese interior inocente se transforma en un destello, en una imagen repleta, confiada y mundana del exterior rojo o gris. ¿Cómo entonces, preguntaba la piedra, puede aquel que blande el mazo y que busca penetrar en el corazón del universo estar seguro de que existen los interiores? ¿Acaso no son ficciones, esos interiores como cebos para ser violados que el universo usa para sacar afuera a sus exploradores? (Sepultado en su arca, mi corazón también llevaba toda la vida viviendo en la oscuridad. Mis tripas quedarían deslumbradas si yo me perforara a mí mismo. Estas ideas me incomodaban). (…) En la naturaleza salvaje pierdo todo sentido de los límites. Es una consecuencia del espacio y de la soledad. La operación del espacio es como sigue: los cinco sentidos se despliegan desde el cuerpo que habitan, pero cuatro de ellos se extienden en un vacío. El oído no puede oír, la nariz no puede oler, la lengua no puede probar sabores, la piel no puede sentir. La piel no puede sentir: el sol se abate sobre el cuerpo, la carne y la piel se mueven dentro de una bolsa de calor, la piel se tensa en vano alrededor, todo es sol. Sólo la mirada tiene poder. La mirada es libre, se extiende por el horizonte en todas direcciones. Nada se oculta a la mirada. A medida que los demás sentidos se embotan o quedan aturdidos, mi mirada se flexiona y se extiende. Me convierto en un ojo reflectante esférico que se mueve por el yermo y lo ingiere. Destructor del yermo, me muevo por la tierra abriendo un camino devorador de un horizonte al siguiente. No hay nada que me haga girar la mirada, soy todo lo que veo. ¡Qué soledad! Ni una piedra, ni un matorral, ni una maldita hormiguita hacendosa que no esté comprendida en esta esfera de viaje. ¿Qué existe que no sea parte de mí? Soy un saco transparente con un núcleo negro lleno de imágenes y un arma de fuego. El arma de fuego representa la esperanza de que exista algo que no sea uno mismo. El arma de fuego es nuestra última defensa contra el aislamiento dentro de la esfera de viaje. El arma de fuego es nuestra mediadora con el mundo y por tanto nuestra salvadora. Las noticias que trae el arma de fuego: fulanito está afuera, no tengas miedo. El arma de fuego nos salva del miedo de que toda la vida esté dentro de nosotros. Lo hace desplegando a nuestros pies todas las pruebas que necesitamos de un mundo moribundo y por tanto vivo. Yo me muevo por la naturaleza salvaje con mi arma de fuego echada al hombro en el margen de mi mirada y mato elefantes, hipopótamos, rinocerontes, búfalos, leones, leopardos, perros, jirafas, antílopes y ciervos de todas las clases, aves de caza de todas las clases, liebres y serpientes. Detrás de mí voy dejando una montaña de piel, huesos, cartílago no comestible y excremento. Todo esto es la pirámide que voy dispersando en honor a la vida. Es la obra de mi vida, mi proclama incesante de la alteridad de los muertos y por tanto de la alteridad de la vida. También un arbusto está vivo, no hay duda. Desde un punto de vista práctico, sin embargo, un arma de fuego es inútil contra el mismo. Hay otras extensiones del yo que podrían ser eficaces contra los arbustos y los árboles y que convierten sus muertes en himnos a la vida, un aparato lanzallamas, por ejemplo. Pero en cuanto a un arma de fuego, una descarga de perdigones disparada a un árbol no quiere decir nada, un árbol no sangra, permanece impávido, vive atrapado en su arbolidad, ahí afuera y por tanto aquí dentro. A diferencia de la liebre que suelta su último jadeo a tus pies. La muerte de la liebre es la lógica de la salvación. Porque o bien estaba viviendo ahí fuera y al morir entra en un mundo de objetos, y por tanto yo quedo satisfecho, o bien estaba viviendo dentro de mí y se niega a morir dentro de mí, puesto que sabemos que ningún hombre ha odiado nunca su propia carne, que la carne se niega a matarse a sí misma, que todo suicidio es una declaración de que el que mata no el mismo que la víctima. La muerte de la liebre es mi carne metafísica, igual que la carne de la liebre se convierte en la carne de mis perros. La liebre muere para evitar que mi alma se funda con el mundo. Todos los honores para la liebre. Y tampoco es fácil de alcanzar. No podemos hacer recuento de la naturaleza salvaje. La naturaleza salvaje es una porque carece de límites. Podemos contar higueras, podemos contar ovejas porque el huerto y la granja están cercados. La esencia del árbol de huerto y de la oveja de granja es el hecho de que están numerados. Nuestro comercio con la naturaleza salvaje es una empresa inagotable de convertirla en huerto y en granja. Cuando no podemos cercarla para hacer recuento la reducimos a números por otros medios. Toda criatura salvaje que yo mato cruza la frontera entre la naturaleza salvaje y el número. He presidido la transformación en números de diez mil criaturas, y eso omitiendo a los innumerables insectos que han expirado bajo mis pies. Soy un cazador, un domador de la naturaleza salvaje, un héroe de la enumeración. Quien no entiende los números no entiende la muerte. La muerte es para él igual de incomprensible que para un animal. Esto es cierto para el bosquimano, y se puede ver en su lenguaje, que no incluye un procedimiento para contar cosas. El instrumento de supervivencia en la naturaleza salvaje es el arma de fuego, pero la necesidad de la misma no es física sino metafísica. Las tribus nativas han sobrevivido sin el arma de fuego. Yo también podría sobrevivir en el yermo armado únicamente con arco y flechas, pero me temo que al verme tan desprotegido perecería no de hambre sino de esa enfermedad del espíritu que lleva al babuino enjaulado a sacarse las entrañas. Ahora que el arma de fuego ha llegado entre ellos, las tribus nativas están condenadas no sólo porque dicha arma los matará en grandes cantidades, sino porque el ansia de la misma los alienará de la naturaleza salvaje. Todo territorio por el que yo desfilo con mi arma se convierte en un territorio desgajado del pasado y vinculado al futuro.
Fotografía de un boer, dibujos de William Kentridge
Tłum. Magdalena Konikowska
Ciemny kraj
Napady gorączki nadchodziły i przemijały, niewiele się różniąc między sobą: dusza już to rozpościerała skrzydła, już to spadała na grząską ziemię. Znów przeniesiony w przeszłość, rozmyślałem o swoim życiu pogromcy dziczy. Myślałem o nowych obszarach, które pożerałem wzrokiem. O różnych postaciach śmierci, których byłem świadkiem – o bezwładnym języku antylopy, o zmiażdżonym pancerzu żuka. Lekkim ruchem skrzydeł przeniosłem się w ciało koni, które żyły pode mną (co one o tym wszystkim sądziły?), w cierpliwą skórę butów, w powietrze napierające na mnie, gdziekolwiek się zwróciłem. Tak oto, wyrywając się ze skurczonej przestrzeni łóżka, znowu brałem w posiadanie swój dawny świat, aż wreszcie, w obliczu obcych pewników słońca i kamienia, musiałem ustąpić, poczekać na ów dzień, gdy śmiało stawię im czoło. Kamienna pustynia migotała w skwarze. Za powszednią fasadą w barwach czerwieni lub szarości – tak mówił do mnie kamień z głębi swego kamiennego serca – za tą fasadą, która się wdziera w każdy wymiar zamieszkany przez człowieka, czai się ciemne wnętrze nieznane światu. Jednakże pod ciosem odkrywcy, w ułamku chwili, skryte wnętrze ukazuje bogaty, pewny, doczesny obraz czerwono-szarej fasady. Skąd zatem – pytał kamień – ten, kto zadaje cios, pragnąc skruszyć serce wszechświata, wie, że w ogóle istnieje fasada? Czy uroki bezbronnego wnętrza nie są jedynie fikcją, dzięki której wszechświat wabi swych odkrywców? (Moje pogrzebane serce również wiodło życie po ciemku. Gdybym siebie przedziurawił, oślepłoby w świetle. To niepokojące myśli.) (…) W głuszy tracę poczucie granic. Tak działa przestrzeń i samotność. Oto wpływ przestrzeni: pięć zmysłów sięga poza ciało, lecz cztery napotykają pustkę. Ucho nie słyszy, nos nie wyczuwa zapachów, język nie czuje smaku, skóra nie czuje nic. Skóra nie czuje: słońce praży ciało, ciało i skóra poruszają się w otoczce skwaru, skóra na próżno się rozciąga, wszędzie tylko słońce. Jedynie oczy ma- ją moc. Oczy są wolne, śledzą horyzont dookoła. Przed oczami nic się nie ukryje. Gdy inne zmysły stępiały, wzrok się wyostrza, wybiega daleko. Sam staję się kulistym lustrzanym okiem, które przemierza i wchłania głuszę. Ja, niszczyciel dziczy, pokonując ziemię, wycinam drogę od horyzontu po horyzont. Oko niczego nie omija, jestem tym wszystkim, co widzę. Jakaż samotność! Wędrująca ku- la zawiera każdy kamień, każdy krzak, każdą nieszczęsną przezorną mrówkę. Czy w ogóle istnieje cokolwiek poza mną samym? Jestem przejrzystą gałką o czarnym jądrze, po brzegi wypełnioną obrazami, uzbrojoną w strzelbę. Strzelba symbolizuje nadzieję, że istnieje coś poza nami. Strzelba to ostatni środek obrony przed izolacją w ruchomej kuli. To pośredniczka w związkach ze światem, a więc nasza zbawczyni. Oto głos strzelby: „Ktoś, coś jest na zewnątrz, nie bój się». Strzelba chroni przed lękiem, że to w nas się zawiera cały byt. Kładzie nam u stóp namacalne świadectwa agonii, a tym samym dowody życia. Przemierzając głuszę ze strzelbą przy oku, kładę trupem słonie, hipopotamy, nosorożce, bawoły, Iwy, lamparty, likaony, żyrafy, antylopy wszelkiego rodzaju, wszelkie- go rodzaju ptactwo, zające, węże; za sobą pozostawiam górę kości, skóry, niejadalnych chrząstek, odchodów. To moja rozproszona piramida życia. Dzieło mojego życia, nieustanna proklamacja odrębności martwych, a zatem odrębności żywych. Niewątpliwie krzew również żyje. W praktyce jednak strzelba na nic się tutaj nie przyda. Wobec krzewów i drzew – po to by ich śmierć przeobrazić w pochwałę życia – należałoby stosować inne prze- dłużenie jaźni, chociażby miotacz ognia. Strzelba bowiem, wystrzał w drzewo nie ma znaczenia, drzewo nie krwawi, drzewo pozostaje niewzruszone, nadal żyje uwięzione w drzewie, tam i zarazem tutaj. Co innego zając, gdy przy nas wyzionie ducha. Śmierć zająca to logiczny wstęp do zbawienia. Bo albo żył i umiera w świecie materii, co mnie cieszy, albo też żył we mnie i we mnie nie umrze, wiemy bowiem, że żaden człowiek nigdy nie czuł nienawiści do własnego ciała, że ciało siebie nie zabije, że samobójstwo wieści odrębność zabójcy od ofiary. Śmierć zająca to mój posiłek metafizyczny, tak jak zajęcze mięso jest karmą dla moich psów. Zając umiera po to, aby moja dusza nie zespoliła się ze światem. Cześć zającowi. Niełatwo zresztą go ustrzelić. Dziczy nie zliczymy. Dzicz to jedność, ponieważ nie ma granic. Można policzyć drzewa figowe, można policzyć owce, bo sad i farma są ograniczone. Istotą figowca i owcy jest liczba. Nasz kontakt z dziczą polega na tym, że niezmordowanie usiłujemy ją przekształcić w sad i w farmę. Gdy nie potrafimy jej ogrodzić ani zliczyć, sprowadzamy dzicz do liczby na inne sposoby. Każde zwierzę, które zabijam, przekracza granicę między dziczą a liczbą. Panowałem nad dziesięcioma tysiącami stworzeń, pominąwszy niezliczone owady, które wyzionęły ducha pod moimi stopami. Jestem myśliwym, oswajam dzicz, liczę po mistrzowsku. Kto nie rozumie liczb, ten nie rozumie śmierci. Dla kogoś takiego śmierć jest równie niepojęta jak dla zwierzęcia. Dotyczy to choćby Buszmenów – ich język nie zna procesu liczenia. Narzędziem przetrwania w głuszy jest strzelba, choć broni potrzebujemy raczej w sensie metafizycznym niż materialnym. Tubylcze plemiona przeżyły bez strzelb. Ja również mógłbym żyć w dziczy uzbrojony jedynie w łuk i strzały, gdybym się nie obawiał, że w takim razie nie za- bije mnie głód, lecz ta sama choroba ducha, która sprawia, że pawian w klatce robi pod siebie. Teraz, wyposażeni w strzelby, tubylcy są skazani na zagładę – nie od kul, ale dlatego że pożądając tej broni, zerwą więź z dziczą. Każdy obszar, gdzie kroczę ze strzelbą, odcina się od przeszłości i wiąże z przyszłością.
Qué hermoso contraste. De la cara de la chica negra Rebota la tristeza de la luz Y abraza La colada tendida, donde Caen las manzanas de la memoria.
Huele a menta en lugares, Que nunca han sido, Resucitando el agua rauda. El molino le da una apariencia de profundidad
Al lado dos cachorros ahogados (fruta extraña)
Su mirada esconde el universo del purgatorio, Polvo fino de la tierra en la que danzan los brotes furiosos La reconciliación de los lugares que piden salvación.
De Huellas.Pasos (2016)
Collage propio a partir de la imagen de Isabel Muñoz, fotogramas de La infancia de Iván, fotografía de Bernard Plossou
***
Jaki piękny kontrast. Od twarzy czarnej dziewczynki Odbija się smutek światła I obejmuje Schnącą bieliznę, gdzie Spadają jabłka pamięci.
Mięta pachnie w miejscach, Których nigdy nie było, Wskrzeszając wartką wodę. Młyn rzuca na nią pozór głębi
Obok dwa utopione szczeniaki (dziwny owoc)
W jej spojrzeniu jest czyśćcowe uniwersum, Miałkość ziemi, w której tańczą gniewne pędy Jednanie się miejsc Proszących o zbawienie.
También Enrico da clases particulares y cobra, mucho, demasiado. Si alguien no puede pagar, que se apañe, no hay obligación de saber griego, cuantos menos escolares mejor. Después utiliza los billetes de banco para señalar los libros, olvidándolos dentro de los volúmenes. Lee el Cratilo y el Teeteto en la edición de Teubner que le regaló Carlo*, aparece incluso su firma, y las dos ediciones de La persuasión y la retórica, la de 1913 a cargo de Vladimiro Arangio-Ruiz, el amigo florentino, y la publicada por el primo de Carlo, Emilio, en 1922. Él ha visto nacer ese libro, cuando Carlo lo escribía mientras preparaba la tesis de doctorado en Florencia. La portada color marfil tiene un borde negro, un negro profundo que a trechos parece azul noche, en el cual unas líneas claras se persiguen y se encabalgan como olas. Son páginas que contienen la palabra definitiva, el diagnóstico de la enfermedad que corroe a la civilización. La persuasión, dice Carlo, es la posesión presente de la propia vida y de la propia persona, la capacidad de vivir plenamente el instante, sin sacrificarlo a algo venidero o supuestamente venidero, destruyendo así la vida en la esperanza de que pase lo más rápidamente posible. Pero la civilización es la historia de los. hombres incapaces de vivir persuadidos, que construyen la enorme muralla de la retórica, la organización social del saber y del hacer para ocultarse a sí mismos la visión y la conciencia de su vacío. Enrico roza con el dedo la cresta sinuosa de esas líneas, hojea el libro, anota los márgenes y el fondo de las páginas, escribe alguna observación en italiano y en alemán. Hubiera sido mejor no escribir, pero como no se puede evitar, estos garabatos son el género literario menos indecente, menos retórico.
Również Enrico daje lekcje prywatne i każe sobie płacić dużo, za dużo. Jeśli ktoś nie ma pieniędzy, to jego sprawa, nie ma obowiązku znać greki, im mniej uczniów, tym lepiej. Potem używa banknotów jako zakładek do książek, zapominając o nich. Czyta Kratylosa i Teajteta w wydaniu Teubnera podarowanym mu przez Carla, jest nawet jego podpis, ma dwa egzemplarze „Perswazji i retoryki”, jeden z 1913 roku w opracowaniu Vladimira Arangio-Ruiza, przyjaciela z Florencji, drugi z 1922, opublikowany staraniem kuzyna Carla, Emilia. Widział, jak powstaje ta książka, Carlo pisał ją, przygotowując we Florencji pracę magisterską. Okładka w kolorze kości słoniowej ma czarne obramowanie, którego czerń przypomina ciemny granat, jaśnieją w nim ornamenty tworzące sinusoidalną linię goniących się fal. Na tych stronach padają ostateczne słowa, zarysowuje się diagnoza choroby dręczącej cywilizację. Perswazja, pisze Carlo, jest posiadaniem w teraźniejszości własnego życia i osoby, zdolnością przeżywania w pełni każdej chwili, bez poświęcania jej dla czegoś, co ma dopiero nadejść i czego oczekuje się niecierpliwie, marnując w ten sposób życie na oczekiwaniu, aby minęło jak najszybciej. Ale cywilizacja to historia ludzi niezdolnych żyć w perswazji, wznoszących ogromny mur retoryki, społecznej organizacji wiedzy i działania, mur mający ukryć widok ich pustki. Enrico dotyka palcem falistej linii ornamentów, kartkuje książkę, robi notatki po włosku i po niemiecku na marginesie, na dole, również między wierszami. Lepiej byłoby wcale nie pisać, lecz skoro nie można się powstrzymać, te bazgroły są gatunkiem literackim najmniej nieprzyzwoitym, najmniej retorycznym.
Después de ocho meses he vuelto a Polonia, a casa de mi madre y a la ciudad donde crecí. Lo celebro hoy con la vodka de frambuesa de mi madre y este poema de Robert.
Robert fue un poeta que creció en la misma ciudad que yo, una mediana y postindustrial ciudad de provincia en Polonia central. También estudiábamos en el mismo instituto. Las clases de Lengua y Literatura nos marcaron a ambos. Nos enseñaba el profesor Włodzimierz Rutkowski, que convertía estas horas en obras de arte, en unas clases magistrales de nivel académico. Participábamos en los mismos concursos literarios solo que yo lo hice siete años más tarde. Robert murió a los 21 años a causa de un hematoma intracraneal cuya existencia ignoraba. Dejó 77 poemas, que los críticos incluyen dentro de la corriente de la imaginación envalentonada (junto con Roman Honet). Le obsesionaba la muerte, la búsqueda de la ternura en un mundo donde el amor es imposible. Su fuerza radica en la absoluta sinceridad que implica nihilismo y una postura crítica. Su último poemario (1991) se titula Algo de una tortura latente.
Trad. Ada Trzeciakowska
EN LA ORILLA DE NADIE
Del dolor justo mejor No te protejas, ni pienses que la pena justa te ofenderá. (C.K. Norwid)
Vinisteis de un país donde todos los ojos se apagaron una noche
Amasteis esta orilla no invadida por el dolor
alimentasteis a los cisnes que, con su blancura, os separaban de las cenizas
a veces salían a la orilla visteis cómo se arrancaban las plumas cómo se contoneaban por la orilla de nadie
poco a poco acortaron la distancia pensasteis en lo hermoso que sería cuando sus grandes alas los elevasen con estrépito al cielo
se adormecieron vuestras almas encanecidas
pensasteis que sería hermoso pero ellos no alzaron el vuelo cayeron envenenados por vuestro pan
La consagración de la primavera de Pina Busch (collage propoo)
Po ośmiu miesiącach jestem z powrotem w Polsce, w domu mamy, w mieście, w kórym dorastałam. Świętuję malinówką mamy i tym oto wierszem Roberta.
Robert był poetą, który dorastał w tym samym mieście co ja – średniej wielkości, postindustrialnym, prowincjonalnym mieście w centralnej Polsce. Uczyliśmy się również w tym samym liceum. Zajęcia z języka i literatury odcisnęły piętno na nas wszystkich. Uczył nas profesor Włodzimierz Rutkowski, który potrafił zamienić te godziny w dzieła sztuki, w mistrzowskie wykady na poziomie akademickim. Braliśmy udział w tych samych konkursach literackich, tylko, że ja siedem lat później. Robert zmarł w wieku 21 lat z powodu krwiaka śródczaszkowego, o istnieniu którego nie wiedział. Pozostawił 77 wierszy, które krytycy zaliczają do nurtu wyobraźni ośmielonej (obok Romana Honeta). Jego obsesją była śmierć, poszukiwanie czułości w świecie, w którym miłość jest niemożliwa. Jego siła tkwi w absolutnej szczerości, która implikuje nihilizm i postawę krytyczną. Jego ostatni zbiór wierszy (1991) nosi tytuł Coś z utajonej kaźni.
NA BRZEGU NICZYIM
Oto lepiej smutku sprawiedliwego Nie chroń się, ani myśl, że boleść Sprawiedliwa obrazi cię. (C.K. Norwid)
przyszliście z kraju gdzie jednej nocy wszystkie oczy pogasły
pokochaliście ten brzeg nie porośnięty boleścią
karmiliście łabędzie które bielą swoją oddzielały was od popiołów
czasami wychodziły na ląd widzieliście jak łuskają swoje pióra jak stąpają po brzegu niczyim
stopniowo zmniejszały dystans myśleliście jak będzie pięknie gdy wielkie skrzydła wzniosą je z łoskotem do nieba
ukołysały się wasze dusze siwiejące
myśleliście że będzie pięknie lecz one nie wzleciały padły zatrute waszym chlebem