Winfried Georg Sebald 

1944 – 2001, Alemania/ Inglaterra

Trad. Carmen Gómez Y Georg Pichler

Los anillos de Saturno

(…) Janine Dakyns vivía en una pequeña callejuela contigua al hospital, y había estudiado en Oxford, como Michael. A lo largo de su vida había desarrollado una ciencia de la novela francesa del siglo XIX, libre de toda presunción intelectual y particular, en cierto modo, que siempre parte de un detalle oscuro, nunca de uno obvio, especialmente con relación a Gustave Flaubert, a quien con mucho apreciaba en mayor medida, y de cuya correspondencia, de miles de páginas, me citaba, en la ocasión más dispar, largos pasajes que cada vez volvían a despertar mi asombro. Por lo demás, Janine, que, a menudo, cuando exponía sus pensamientos, caía en un estado de entusiasmo casi preocupante, intentaba indagar a fondo los escrúpulos literarios de Flaubert con el mayor interés personal posible, esto es, en su miedo a la falsedad que, como solía decir, lo encadenaba semanas y meses enteros a su canapé y le hacía temer que nunca más podría escribir siquiera media línea sin comprometerse de la forma más embarazosa.
En esa época, decía Janine, no sólo le parecía absolutamente impensable cualquier forma posterior de escritura, sino que más aún estaba convencido de que todo lo que había escrito hasta entonces se reducía a una yuxtaposición de los errores más inexcusables, de consecuencias trascendentales y de embustes. Janine afirmaba que los escrúpulos de Flaubert habían de ser atribuidos al embrutecimiento progresivo e incontenible que había observado y que, según creía, ya se estaba propagando por su propia cabeza. Una vez debió de decir que era como hundirse en la arena. Es posible que por este motivo, pensaba Janine, la arena tuviera un papel tan importante en todas sus obras. La arena lo conquistaba todo. Constantemente, seguía Janine, pasaban ingentes nubes de polvo a través de sus sueños diurnos y nocturnos, y arremolinadas sobre las áridas llanuras del continente africano, corrían hacia el norte, sobre el Mediterráneo y sobre la península Ibérica, hasta que en algún momento caían, como cenizas de fuego, sobre el jardín de las Tullerías, sobre un arrabal de Ruán o sobre un pequeño pueblo de Normandía, penetrando en los intersticios más diminutos. Flaubert veía el Sahara entero, decía Janine, en un grano de arena oculto en el dobladillo de un vestido de invierno de Emma Bovary, y, según él, cada átomo pesaba tanto como la cordillera del Atlas. A menudo, al finalizar el día, conversábamos sobre la visión del mundo de Flaubert en el despacho de Janine, donde había una cantidad tal de apuntes de clase, cartas y escritos de todo tipo, que uno podía imaginarse estar en medio de una marea de papel. Con el paso del tiempo, encima del escritorio, originariamente punto de partida o lo que es lo mismo, punto de convergencia de la asombrosa proliferación de papel, había surgido un verdadero paisaje con montañas y valles, que entre tanto, como un glaciar cuando alcanza el mar, se rompía en sus bordes, formando sobre el suelo en derredor nuevos sedimentos, que a su vez se deslizaban imperceptiblemente hacia el centro de la habitación. Ya hacía años, las masas de papel en constante crecimiento habían obligado a Janine a buscar refugio en otras mesas. Estas, sobre las que sucesivamente se habían ido consumando procesos semejantes de acumulación, representaban, por así decirlo, épocas tardías en el desarrollo del universo papelero de Janine. También la alfombra había desaparecido desde hacía mucho tiempo bajo unas cuantas capas de papel, que incluso, desde un suelo, al que descendía desde una media altura, había comenzado a escalar las paredes, cubiertas hasta el marco superior de la puerta con folios y documentos aislados, cada uno de ellos sujeto por una esquina con una chincheta y en parte unos sobre otros sin apenas espacio entre sí.
Sobre los libros de las estanterías, donde fuera posible, había montañas de papeles, y en todo este papel, a la hora del crepúsculo, se reunía el reflejo de la luz que se disipaba, de la misma forma que antaño, pensé una vez, la nieve se congregaba sobre los campos bajo el cielo de la noche, negro como la tinta. El último lugar de trabajo de Janine fue un sillón, más o menos emplazado hacia el centro del cuarto, en el que se la veía sentada cuando se pasaba por delante de su puerta, abierta constantemente, inclinada hacia delante garabateando sobre una carpeta que sostenía sobre la rodilla, o bien recostada y perdida en pensamientos. En una ocasión, cuando le dije que entre sus papeles se parecía al ángel de la Melancolía, de Durero, resistiendo inmóvil entre los instrumentos de destrucción, me contestó que el aparente caos de sus cosas representaba en realidad algo así como un orden perfecto o que aspiraba a la perfección.

Fotografía de Tacita Dean

Tłum. Małgorzata Łukasiewicz

Pierścienie Saturna

(…) Janine Dakyns, mieszkająca przy małej uliczce opodal szpitala, studiowała, podobnie jak Michael, w Oksfordzie i z biegiem życia stworzyła prywatną niejako, wolną od wszelkiego intelektualnego zadęcia, wychodzącą zawsze od niejasnego szczegółu, nigdy od tego, co jawne, naukę o dziewiętnastowiecznej powieści francuskiej, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej przez nią cenionego Gustave’a Flauberta, z którego obszernej, liczącej tysiące stron korespondencji przy najróżniejszych okazjach cytowała długie, za każdym razem na nowo wprawiające mnie w zdumienie fragmenty. Ponadto Janinę, która wykładając swoje myśli, popadała często w stan niemal zatrważającego uniesienia, z maksymalnym zaangażowaniem osobistym starała się zgłębić pisarskie skrupuły Flauberta, lęk przed fałszem, który, jak mówiła, sprawiał czasem, że Flaubert tygodniami i miesiącami tkwił na kanapie, w strachu, że nigdy już nie napisze choćby pół linijki, nie kompromitując się najfatalniej.
W takich okresach, mówiła Janinę, nie tylko wszelka przyszła praca pisarska wydawała mu się kompletnie wykluczona, ale był też przekonany, że wszystko, co napisał dotychczas, stanowi jedynie nagromadzenie najbardziej niewybaczalnych, nieprzewidywalnych w skutkach błędów i zakłamania. Janine utrzymywała, że przyczyną tych skrupułów były obserwowane przez Flauberta niepowstrzymane postępy głupoty, atakującej już, jak mniemał, jego własną głowę. To tak, miał kiedyś powiedzieć, jakby człowiek zapadał się w piach. Stąd prawdopodobnie, uważała Janine, tak wielkie znaczenie piasku w twórczości Flauberta. Piasek zagarnia wszystko. W dziennych i nocnych wizjach Flauberta, mówiła Janine, wciąż przetaczały się potworne chmury pyłu, wzbijały się nad suchymi równinami kontynentu afrykańskiego, ciągnęły potem na północ, ponad Morzem Śródziemnym i Półwyspem Iberyjskim, a wreszcie opadały niczym popiół na Tuilerie, na przedmieście Rouen albo na jakieś prowincjonalne miasteczko w Normandii, i wdzierały się w każdy kąt. W drobinie piasku z obrąbka zimowej toalety Emmy Bovary, mówiła Janine, Flaubert widział całą Saharę, a każdy pyłek ważył dlań tyle co góry Atlas. Często, pod koniec dnia, rozmawiałem z Janine o Flaubertowym oglądzie świata w jej gabinecie, gdzie wokół walało się takie mnóstwo notatek do wykładów, listów i wszelkiego rodzaju pism, aż człowiekowi wydawało się, że zalewa go powódź papieru. Na biurku, stanowiącym punkt wyjścia względnie punkt zbiorczy cudownego rozmnożenia papieru, z biegiem czasu uformował się prawdziwy papierowy krajobraz z górami i dolinami, który po brzegach, jak lodowiec z chwilą, gdy dociera do morza, urywał się gwałtownie i na podłodze dookoła tworzył nowe złogi, niepostrzeżenie sunące ku środkowi pokoju. Już przed paru laty pod naporem wciąż narastających na jej biurku stosów papieru Janinę zmuszona była wycofać się na inne stoły. Te stoły, na których następnie zachodziły podobne procesy akumulacji, reprezentowały, by tak rzec, późniejsze epoki rozwoju papierowego uniwersum Janinę. Dywan także od dawna zniknął pod pokładami papieru, ba, papier z podłogi, na którą stale opadał z poziomu średniego, zaczynał piąć się znów po ścianach, pokrytych aż po górną krawędź drzwi pojedynczymi, przytwierdzonymi pluskiewką zawsze tylko za róg, częściowo ponaczepianymi grubą warstwą jedne na drugie arkusikami i dokumentami.
Książki na regałach też nasadzone miały, gdzie się tylko dało, czapy papierzysk, i w porze zmierzchu cały ten papier skupiał na sobie odblask gasnącego światła, jak niegdyś – tak sobie raz pomyślałem – śnieg na polach pod atramentowym nocnym niebem. Ostatnim miejscem pracy Janinę było umieszczone mniej więcej pośrodku krzesło i mijając zawsze otwarte drzwi jej pokoju, widziało się ją, jak siedzi na tym krzesełku, albo zgarbiona, gryzmoląc coś na podkładce, którą trzyma na kolanach, albo odchylona w tył i pogrążona w myślach. Kiedyś powiedziałem jej, że w otoczeniu swoich papierów wygląda jak nieruchomo tkwiący pośród narzędzi zniszczenia anioł Dürerowskiej melancholii, na co Janine odrzekła, że pozorny nieład jej gospodarstwa naprawdę przedstawia doskonały lub przynajmniej dążący do doskonałości ład.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Jerzy Sławomirski y Anna Rubió

La poesía y la duda

La poesía y la duda se necesitan recíprocamente, coexisten como el roble y la hiedra, el perro y el gato. Pero su unión no es ni armónica ni simétrica. La poesía necesita la duda mucho más que la duda a la poesía. Gracias a la duda la poesía se purifica de la insinceridad retórica, de la palabrería, de la falsedad, de la logorrea juvenil y de la euforia vacía (que no de la verdadera). Sin la mirada severa de la duda, la poesía—sobre todo en nuestros tiempos lóbregos —podría degenerar en una canción sentimental, un canto exaltado pero estulto o una alabanza irreflexiva de cualquier forma del mundo.
Con la duda no pasa lo mismo. La duda rehúye la compañía de la poesía; la poesía es para ella un adversario peligroso. Diré más: una amenaza mortal. La poesía, incluso la trágica y oscura, siempre se eleva por encima de la duda y la aniquila, le quita la razón de ser. La duda enriquece y dramatiza la poesía, pero la poesía anula la duda o por lo menos la debilita tanto que los escépticos pierden la cabeza y cierran la boca o bien se convierten en artistas.
La duda es más inteligente que la poesía, ya que nos dice algo malicioso sobre el mundo, algo que sabíamos desde siempre, pero que no queríamos ver; pero la poesía excede los límites de la inteligencia, señalándonos lo que no podemos saber.
La duda es narcisista: lo contemplamos todo críticamente, incluso a nosotros mismos, y tal vez nos sintamos aliviados. En cambio, la poesía da muestras de confianza en el mundo, nos saca con fuerza de la escafandra demasiado estrecha del yo, cree en la posibilidad de que la belleza exista y en su dimensión trágica.
La controversia entre la poesía y la duda no tiene nada que ver con el debate superficial entre el optimismo y el pesimismo.
El gran drama del siglo XX creó dos tipos de mentalidad: la resignada y la inquisidora. La duda es la poesía de los resignados. En cambio, la poesía es una búsqueda y un interminable peregrinaje.
La duda es un túnel; la poesía, una espiral.
El gesto preferido de la duda es el de cerrar, y el de la poesía, el de abrir.
La poesía ríe y llora; la duda ironiza.
La duda es la embajadora plenipotenciaria de la muerte y su sombra más larga y más graciosa; la poesía corre hacia un fin desconocido.
Por qué uno elige la poesía y otro la duda no lo sabemos y no lo sabremos jamás. No sabemos por qué uno nace Cioran y otro Milosz.

en Defensa del fervor

Poezja i wątpienie

Poezja i wątpienie potrzebują siebie nawzajem, współżyją ze sobą jak dąb i bluszcz, jak pies i kot. Ale ich związek nie jest ani harmonijny, ani symetryczny. Poezja potrzebuje wątpliwości dużo bardziej niż wątpliwość poezji. Dzięki wątpieniu poezja oczyszcza się – z retorycznej nieszczerości, z gadulstwa, z fałszu, z młodzieńczego rozgadania, z pustej euforii (nie z euforii prawdziwej). Pozbawiona surowego spojrzenia wątpliwości poezja – zwłaszcza w naszych ciemnych czasach – mogłaby się łatwo wyrodzić w sentymentalną piosenkę, w egzaltowaną ale niemądrą pień, w bezmyślną pochwałę każdej postaci świata.
Inaczej z wątpliwością: ucieka ona od towarzystwa poezji; poezja jest dla niej groźnym przeciwnikiem, ba, więcej, śmiertelnym zagrożeniem. Poezja, nawet tragiczna, ciemna, zawsze wyrasta ponad wątpliwość, unicestwia ją, odbiera jej rację bytu. Wątpienie wzbogaca i udramatycznia poezję, ale poezja likwiduje wątpliwość – albo przynajmniej osłabia ją tak bardzo, że sceptycy tracą głowę i milkną, lub też zamieniają się w artystów.
Wątpliwość jest inteligentniejsza od poezji, jako że mówi nam o świecie coś złośliwego, coś, co zawsze wiedzieliśmy, lecz ukrywaliśmy przed sobą; poezja jednak przekracza inteligencję, wskazując na to, czego nie możemy wiedzieć.
Wątpliwość jest narcystyczna: patrzymy na wszystko, także na nas samych, krytycznie – być może przynosi nam to ulgę. Poezja natomiast okazuje zaufanie światu, wyrywa nas z ciasnego skafandra naszego ja, wierzy w możliwość istnienia piękna i w jego tragiczność.
Spór poezji z wątpliwością nie ma nic wspólnego z płytką debatą optymizmu i pesymizmu.
Wielki dramat XX wieku sprawił, że mamy obecnie do czynienia z dwoma rodzajami umysłów: z umysłem zrezygnowanym i z umysłem poszukującym. Wątpliwość jest poezją zrezygnowanych. Poezja natomiast jest poszukiwaniem, wędrówką bez końca.
Wątpliwość jest tunelem, poezja – spiralą.
Ulubionym gestem wątpliwości jest zamykanie, poezji -. otwieranie.
Poezja śmieje się i płacze, Wątpliwość ironizuje.
Wątpliwość jest ambasadorem pełnomocnym śmierci, najdłuższym i najdowcipniejszym jej cieniem; poezja biegnie w stronę nieznanego celu.
Dlaczego kto wybiera poezję, a kto inny – wątpliwość, tego nie wiemy i nie będziemy wiedzieli. Nie wiemy, dlaczego kto jest Cioranem, a kto Miłoszem

w Obrona żarliwości

Olga Tokarczuk

1962 – , Polonia

Fragmento del nuevo libro de ensayos de la Premio Nobel 2018 titulado El narrador tierno. He traducido la tercera parte del capítulo titulado » Máscaras de los animales». El libro se publicó en Polonia en diciembre y aún no se ha traducido al castellano.

Trad. Ada Trzeciakowska

El narrador tierno

Máscaras de los animales (frag.)

El sufrimiento de un ser humano me resulta más fácil de soportar que el de un animal. El hombre tiene un estatus ontológico propio y elaborado, proclamado para todos, lo que lo convierte en una especie privilegiada. Tiene la cultura y la religión en las que apoyarse en el sufrimiento. Tiene sus propias racionalizaciones y sublimaciones. Tiene a un Dios que finalmente lo salvará. El sufrimiento humano tiene sentido. Para el animal, no hay consuelo ni alivio, porque no le espera ninguna salvación. Tampoco tiene ningún sentido. El cuerpo del animal no le pertenece. El alma no existe. El sufrimiento del animal es absoluto, total.
Si intentamos profundizar en esta condición gracias a la capacidad humana de reflexión y compasión, se revelará todo el horror del sufrimiento animal y, por lo tanto, un aterrador e insoportable horror del mundo.
(…)
Me impresionó mucho lo que dijo Jane Goodall. Una vez observó a los chimpancés bañándose bajo una pequeña cascada del bosque. Los vio jugar, nadar, comunicarse. Pero también cómo sentados miraban el fluir del de agua, cómo observaban las gotas caer, cómo, inmóviles y sumidos en silencio, seguían con la mirada las olas.
Goodall habló con inusitada emoción sobre la sensación que la acompañó entonces. Tuvo la impresión de que algo importante y profundo ocurría en esos animales que fijaban la mirada en la corriente. Sintió que participaban en la experiencia del cambio y, por tanto, del paso del tiempo. Por supuesto, aunque las palabras «contemplar», «pensar», «reflexionar» vienen a la mente por sí solas y he de andar con rodeos para evitarlas, estar atenta y seguir la memorable recomendación de Lloyd Morgan sobre la primacía de los mecanismos más simples en la interpretación del comportamiento animal. Sin embargo, Jane Goodall se despreocupó de las indicaciones de este Ockham de la etología y dejó clara su suposición: al observar a los chimpancés, vio que en su comportamiento había una especie de contemplación del movimiento, que ellos también tenían la capacidad de reflexionar, de estar-en-el-tiempo de una manera más profunda y desgarradora. Que, tal vez, ellos también experimentan algo cercano a nuestra experiencia religiosa.
(…)
Cuando era joven, empecé a tener la impresión de que los animales eran una suerte de disfraz y máscara. Que debajo de sus hocicos peludos y picos había otra «cara». Alguien distinto. Lo descubrí con Saba, una perra que vivía bastante bien como vagabunda, valiéndose del comedor escolar. Era única e inteligente, y de algún modo nítida por sí sola. Después ya no lo vi tan claro, pero esa sospecha me ha acompañado hasta hoy.

Fotografías de Isabel Muñoz y Portek en la imagen de mi hermana

Czuły narrator

Maski zwierząt (fragm.)

Cierpienie człowieka łatwiej jest mi znieść niż cierpienie zwierzęcia. Człowiek ma własny, rozbudowany, rozgłoszony wszem wobec ontologiczny status, co czyni go gatunkiem uprzywilejowanym. Ma kulturę i religię, żeby wspierały go w cierpieniu. Ma swoje racjonalizacje i sublimacje. Ma Boga, który go w końcu zbawi. Ludzkie cierpienie ma sens. Dla zwierzęcia nie ma ani pociechy, ani ulgi, bo nie czeka go żadne zbawienie. Nie ma też sensu. Ciało zwierzęcia nie należy do niego. Duszy nie ma. Cierpienie zwierzęcia jest absolutne, totalne.
Jeżeli spróbujemy wejrzeć w ten stan z naszą ludzką zdolnością do refleksji i ze współczuciem – odkryje się cała groza zwierzęcego cierpienia, a tym samym przerażająca, trudna do zniesienia groza świata.
(…)
Ogromne wrażenie zrobiło na mnie to, co mówiła Jane Goodall. Obserwowała kiedyś kąpiące się pod małym leśnym wodospadem szympansy. Widziała, jak się bawią, pływają, komunikują. Ale też jak siedzą i przyglądają się strumieniowi płynącej wody, jak obserwują spadające krople, jak w milczeniu i bez ruchu przesuwają wzrokiem po falach.
Goodall z niezwykłym wzruszeniem opowiadała o przeczuciu, które jej wtedy towarzyszyło. Miała bowiem wrażenie, że w tych wpatrzonych w nurt zwierzętach dzieje się coś ważnego i głębokiego. Że uczestniczą w doświadczeniu zmiany, a więc i upływu czasu. Oczywiście, choć słowa „kontemplować”, „myśleć”, „zastanawiać się” nasuwają się tutaj same i trzeba bardzo lawirować, żeby ich uniknąć, muszę być czujna i stosować się do pamiętnego zalecenia Lloyda Morgana o pierwszeństwie najprostszych mechanizmów w interpretacji zachowań zwierząt. Jane Goodall jednak nie przejmowała się wskazaniami tego Ockhama etologii i jasno wyraziła swoje przypuszczenie – obserwując szympansy, widziała, że był w ich zachowaniu jakiś rodzaj zadumy nad ruchem, że i one mają zdolność do refleksji, do bycia-w-czasie w jakiś głębszy, przejmujący sposób. Że, być może, one też doświadczają czegoś na kształt naszego przeżycia religijnego.
(…)
Kiedy byłam mała, zaczęłam mieć wrażenie, że zwierzęta to jakiś rodzaj przebrania i maski. Że pod ich owłosionymi pyskami i dziobami kryje się jakaś inna „twarz”. Ktoś inny. Odkryłam to na Sabie, suce, która bezdomna żyła sobie całkiem dobrze, korzystając ze szkolnej kuchni. Była niepowtarzalna i bystra, i jakaś sama w sobie wyraźna. Potem już nie widziałam tego tak jasno, ale to podejrzenie pozostało mi do dzisiaj.

José Bergamín

1895-1983, España

En colaboración con LaReversible

No quiero…

No quiero, cuando me muera,
nada con el otro mundo:
quiero quedarme en la tierra.
Quedarme sólo en la tierra
sin paraíso ni infierno
ni purgatorio siquiera.
Quedarme como se quedan,
sobre el suelo humedecido
del bosque, las hojas muertas.

Tłum. Ada Trzeciakowska

NIE CHCę…

Nie chcę, gdy umrę,
z zaświatami mieć do czynienia:
chcę zostać na ziemi.
Pozostać na ziemi jedynie
bez raju bez piekła
bez czyśćca nawet.
Pozostać, jak pozostają,
na zawilgotniałej leśnej
ściółce, martwe liście.

Fotografías de Jerry Uelsmann (n. 1934, EE.UU.)

Olga Tokarczuk

1962 – , Polonia

Fragmento del nuevo libro de ensayos de la Premio Nobel 2018 titulado El narrador tierno. He traducido la tercera parte del capítulo titulado «Metaxis». El libro se publicó en Polonia en diciembre y aún no se ha traducido al castellano.

Trad. Ada Trzeciakowska

El narrador tierno

Metaxis

(…) Diotima explica la naturaleza de Eros como la de un ente que se encuentra entre – del término griego la metaxis (μεταξύ) – entre las personas y los dioses. Aplica el concepto de la metaxis con naturalidad, dado que los griegos usaban esta palabra con el significado de «intermedio». “Entre”, sin embargo, no solo hay un espacio vacío, sino también algo, -algo que conecta las realidades de dos opuestos (como Simone Weil cuando escribía sobre dos prisioneros que se comunicaban dando golpecitos: «La pared es lo que los separa, pero también es lo que les permite establecer el contacto”. Entonces también significa “en el medio”.
(…)
En resumen: Platón, a través de la metaxis, reflejaba una cierta realidad misteriosa que va más allá de la experiencia humana y más allá de lo que el hombre puede imaginar. Es un espacio paradójico e infinito que se extiende entre conceptos, el lugar donde los significados se difuminan, se contradicen y se superponen, donde reina lo que James Hillman llamó base poética de la mente.
La metaxis describe el modo de ser que no se puede verbalizar ni analizar. Ese algo entre el lenguaje y una idea, una imagen y un presentimiento, algo invisible y, al mismo tiempo, lo más real porque afecta al mundo, influye en sus historias y la existencia humana individual. Y, al mismo tiempo, la Tierra de La metaxis es aquella zona de la experiencia que siempre permanece confusa y difusa, difícil de verbalizar, pero en la que aún continúan los procesos de devenir, fermentar y arder. De allí a la conciencia rezuman unos contenidos extraños y, sin embargo, fructíferos. Se puede decir que es el lugar donde se cuece el nietzscheano «ejército móvil de metáforas, metonimias, antropomorfismos» con las que viste la verdad.
El término la metaxis no se usa con mucha frecuencia en filosofía, pero su enorme potencial lo observaron los pensadores tan originales como Eric Voegelin, la mencionada Simone Weil y el filósofo contemporáneo William Desmond. Simone Weil, en particular, ha construido una metafísica particular sobre este concepto, que en esencia se aproxima al pensamiento original de Diotima. Creo, sin embargo, que siguiendo la pista de “entre”, lo más indicado es consultar las obras de Hans Vaihinger, cuyo libro “Die Philosophie des Als Ob” [Psicología como si] fue publicado en 1911. Vaihinger asume que, como no somos capaces de conocer del todo la realidad en la que vivimos, estamos obligados a hacer algunas hipótesis al respecto y servirnos de conjeturas sobre qué es. Por tanto, suponemos que ellas coinciden con la realidad y actuamos como si el mundo se ajustara a nuestros modelos. (…)
Vaihinger convirtió estas observaciones en una intrigante concepción según la cual las personas se guían por ideas ficticias que no tienen un equivalente en la realidad, sin embargo, son necesarias en la vida. Su tarea consiste en ayudar a la gente a afrontar la realidad ilimitada de forma más eficaz. Son estructuras auxiliares que organizan la experiencia. Es posible descartarlas cuando ya no sean útiles.
 
 Lo opuesto a la metaxis es la literalidad.
La literalidad funciona en varios niveles. El caso más primitivo es cuando una persona se niega a ver el mundo como algo complicado y ambiguo por falta de conciencia y educación, o tal vez, incluso, por alguna alteración perceptiva. Al mismo tiempo, alude a cierto pragmatismo instintivo, con el comúnmente se asocia la figura de Santo Tomás. Pero la literalidad también posee una forma sofisticada, entonces, la mayoría de las veces, se apoya en el racionalismo, la metodología científica y el llamado sentido común. Y muy a menudo en la estadística.
(…)
El sentido común no es de ninguna manera una invención inglés del siglo XVIII, sino que se postula como la base de una concepción natural o instintiva de un mundo en el que la supervivencia depende de las maquinaciones, de una observación aguda de lo que sucede alrededor y de saber poner los pies sobre la tierra.
Pero, al mismo tiempo, esta tendencia a la literalidad que restringe el pensamiento se ha convertido en una grave enfermedad de nuestro tiempo. El primer síntoma es la incapacidad para comprender la metáfora, luego la pauperización del sentido del humor. Va acompañado por una predisposición a emitir juicios duros y apresurados, una intolerancia a la ambigüedad, una pérdida de sensibilidad a la ironía y, finalmente, un retorno del dogmatismo y fundamentalismo. La literalidad no comprende ni de la literatura ni del arte, y está dispuesta a demandar a los artistas por ofender sus sentimientos, por vulnerar su dignidad y honor. Porque el literalista, en su deficiencia, cae en una confusión emocional, sin ser capaz de poner lo que experimenta en un contexto más amplio y profundo.
La literalidad compromete la religión porque trata las verdades reveladas unidimensionalmente, sin darse cuenta de su contextualidad y del hecho de que ella misma depende tanto del tiempo como de la cultura. La literalidad destruye el sentido de la belleza y la razón, con lo que impide formación de una visión atenta, detallada y profunda del mundo. Sus mayores pecados son la intolerancia y tratar lo que se desvía de lo que fue una vez adoptado como una norma como moralmente censurable, pecaminoso, merecedor de una condena e incluso de un castigo. Así que la literalidad cierra los horizontes. Cierra la mente de las personas.
(…)
Una persona que padece de literalidad lo ve todo aislado, sin contextos ni relaciones, y desgraciadamente, pierde el sentido de la síntesis necesario para poder experimentar el mundo de manera plena y multidimensional. Inmediatamente me vienen a la mente “Los residentes” de Julian Tuwim:
 
«Y aquí van, bien abrochados,
Miran a la derecha, miran a la izquierda.
Y mirando, ven todo por s e p a r a d o:
Que la casa … que Stasiek … que el caballo … que el árbol … ”.

 Alguien que ve todo por separado y no tiene la habilidad para hacer síntesis (científica, cultural, psicológica) intenta “confeccionar” el todo por sí mismo, y lo hace de manera bastante inepta. De estas manipulaciones sobre la complejidad y sus significados surge la mayoría de las teorías de la conspiración.
Se puede debatir sobre las causas de la literalidad. Ciertamente, es una sobredimensionada e inflada función racional de nuestra mente. Habiendo evolucionado como una sutil capacidad de reconocer los ciclos que se repiten, relaciones de causa y efecto, relaciones entre sucesos distantes, se ha convertido en una herramienta desfilada que reduce el mundo a una serie de simples mecanismos. En lugar de abrir la mente, la deja atrapada en la literalidad. Posiblemente, una parte de la culpa la tiene el hecho de que hemos dejado de ser partícipes del relato. Aquel relato multidimensional, poco evidente, que supone un desafío intelectual y refleja la complejidad del mundo. La participación en una historia no se reduce solo a una religión o un mito, sino también incluye una historia fundacional de la cultura, relatos generacionales y comunitarios. Mientras tanto, la historia de la que bebe hoy la comunidad es simple y primitiva, ajustada a un objetivo político o religioso específicos. Quizás también sería útil observar la influencia demoníaca de Hollywood con sus narrativas obvias, esquemáticas e interminablemente duplicadas que demuestran lo que quedaba por demostrar.
(…)
Ser conscientes de que la naturaleza de los significados es poliédrica y es formada por estratos nos protege del mal de la literalidad, del dogmatismo y del fanatismo. El proceso de tomar conciencia siempre es un proceso civilizador. Al estar preparados para una interpretación multinivel del texto y del mundo, y en general, del texto-mundo, uno mira por los «hechos» y llega a percibir algo que sería invisible, si fuera detenido por estos «hechos». Descubrimos un orden completamente diferente, un significado que no se podía ver antes, porque este nuevo orden forma una maravillosa relación con el mundo entero, es parte de él.
Vemos correlaciones y sincronicidades, vemos similitudes y simetrías. La imaginación evoca metáforas que se acumulan en algún lugar entre las grietas y pliegues de nuestra vida cotidiana, muy «real», mundana, y a partir de ese momento nuestra vida se vuelve más significativa. No obstante, nuestro «yo» crece, se arraiga en la inagotable riqueza de la tradición y el mito, y al mismo tiempo, nos arrastra hacia zonas aún desconocidas.
El mundo de las metáforas, basado en mitos y tradiciones, se convierte, de hecho, en un suelo común para nosotros, individuales y separados – es lo que nos une-.
La esencia de la imagen que estoy construyendo resulta ser vegetal. Se asemeja a la visión de un bosque que solemos ver como un grupo de árboles individuales que crecen en algún espacio, sin embargo, es un organismo enorme y poderoso, una comunidad de seres conectados entre sí a través de comités y alianzas, es un todo comunicándose de manera eficiente y mucho mejor de lo que pensábamos hasta ahora.
La tierra de la la metaxis puede verse como un contrapeso de lo literal, a favor de lo metafórico. Como sustitución de la pregunta literal: «¿Qué?» por la pregunta que exige una respuesta compleja: «¿Y qué es lo que implica?».

Czuły narrator

Metaksy (fragm.)

Diotyma wykłada więc naturę Erosa jako bytu pomiędzy– z greckiego metaksy (μεταξύ) – ludźmi a bogami. Stosuje pojęcie metaksy zupełnie naturalnie, jako że Grecy używali tego słowa tam, gdzie my powiedzielibyśmy „pomiędzy”. „Pomiędzy” jednak to nie tylko pusta przestrzeń, lecz także coś– coś, co łączy rzeczywistości dwóch przeciwieństw (jak u Simone Weil, kiedy pisała o dwóch więźniach porozumiewających się za pomocą stukania: „Mur jest tym, co ich dzieli, ale również i tym, co im pozwala na-wiązać łączność”. Oznacza więc także „pośrodku”. Omawiany tu termin grecki kojarzy w całość dwa przysłówki: μετά, który oprócz słynniejszego (bo związanego z Metafizyką Arystotelesa) „po”, oznacza również – co dla nas ważniejsze – „pośrodku”, „po-między”, „między”, oraz ξύν lub σύν, czyli „razem”, „wespół” i tym podobne.
(…)
Podsumowując: Platon przez metaksy oddawał pewną tajemniczą realność, która wykracza poza ludzkie doświadczenie i poza to, co człowiek może sobie wyobrazić. Jest ona paradoksalnym i nieskończonym obszarem znajdującym się pomiędzy pojęciami, tam gdzie rozmywają się znaczenia, gdzie się sobie przeciwstawiają i zachodzą na siebie, gdzie niepodzielnie panuje coś, co James Hillman nazwał poetycką bazą umysłu.
Metaksy opisuje ten tryb bytu, którego nie da się ani zwerbalizować, ani poddać analizie. To coś pomiędzy językiem a wyobrażeniem, obrazem a przeczuciem, coś nie-uchwytnego, a jednocześnie najbardziej realnego, ponieważ wpływa na świat, na jego historie i pojedyncze ludzkie egzystencje. A jednocześnie Kraina Metaksy to ten obszar doświadczenia, który zawsze pozostaje niejasny i zamazany, trudny do zwerbalizowania, w którym jednak ciągle trwają procesy stawania się, fermentacji, buzowania. To stąd do świadomości przedostają się treści i dziwne, i owocne zarazem. Można powiedzieć, że to miejsce powstawania Nietzscheańskiej „ruchliwej armii metafor, metonimii, antropomorfizmów”, w które przyobleka się prawda.
 Termin metaksy nie jest zbyt często używany w filozofii, niemniej jego ogromny potencjał zauważyli tacy oryginalni myśliciele jak Eric Voegelin, wspomniana już Simone Weil i współcześnie żyjący filozof William Desmond. Zwłaszcza Simone Weil zbudowała na tym pojęciu szczególną metafizykę, która w gruncie rzeczy jest bliska oryginalnej myśli Diotymy. Uważam jednak, że tropiąc krainę p o m i ę d z y, najlepiej przyjrzeć się pracom Hansa Vaihingera, którego książka Die Philosophie des Als Ob [Psychologia „jak gdyby”] ukazała się w 1911 roku. Vaihinger zaczął od tego, że ponieważ nie możemy naprawdę i do końca poznać rzeczywistości, w której żyjemy, musimy stawiać na jej temat pewne hipotezy i posługiwać się domysłami co do tego, czym ona jest. Zakładamy więc, że pasują one do rzeczywistości, i zachowujemy się tak, „jak gdyby” świat pasował do naszych modeli. (…)
Vaihinger zmienił te obserwacje w intrygującą koncepcję, że ludzie kierują się fikcyjnymi ideami, które nie mają swojego odpowiednika w rzeczywistości, ale są życiowo potrzebne. Ich zadaniem jest pomaganie człowiekowi w skuteczniejszym radzeniu sobie z nieogarnioną rzeczywistością. Są pomocniczymi strukturami porządkującymi doświadczenie. Można je odrzucić, gdy przestają być użyteczne.

Przeciwieństwem metaksy jest literalizm.
Literalizm funkcjonuje na kilku poziomach. Najbardziej prymitywny to przypadek, kiedy człowiek odmawia widzenia świata jako czegoś skomplikowanego i wieloznacznego z racji braku uważności i wykształcenia, a może nawet z powodu jakiegoś percepcyjnego upośledzenia. Nawiązuje jednocześnie do jakiegoś instynktownego pragmatyzmu – takiego, z jakim w obiegowych wyobrażeniach kojarzy się figura niewiernego Tomasza. Ale literalizm ma też swoją wyrafinowaną postać, wtedy najczęściej podpiera się racjonalizmem, metodologią naukową i tak zwanym zdrowym rozsądkiem. I bardzo często statystyką.
(…)
 Zdrowy rozsądek nie jest bynajmniej wynalazkiem osiemnastowiecznych Anglików, ale stanowi fundament pewnej naturalnej czy instynktownej koncepcji świata, w którym przeżycie zależy od kombinowania, bystrych obserwacji tego, co dzieje się w otoczeniu, i mocnego stania na własnych nogach.
Lecz jednocześnie ta tendencja do ograniczającej myślenie dosłowności stała się niewątpliwie ciężką chorobą naszych czasów. Pierwszym jej objawem jest brak zdolności do rozumienia metafory, potem pauperyzacja poczucia humoru. Towarzyszą jej skłonność do wydawania ostrych, pochopnych sądów, nietolerancja niejednoznaczności, zanik wrażliwości na ironię i – w końcu – powrót dogmatyzmu i fundamentalizmu. Literalizm nie rozumie ani literatury, ani sztuki i jest gotowy ciągle pozywać twórców do sądu, a to o obrazę uczuć, a to o naruszenie godności i czci. Literalista bowiem w swoim upośledzeniu popada w zamęt emocjonalny, nie umiejąc umieścić tego, czego doświadcza, w szerszym i głębszym kontekście.
Literalizm kompromituje religię, ponieważ jednowymiarowo traktuje prawdy objawione, nie zdając sobie sprawy z ich kontekstowości i tego, że sam jest zależny i od czasu, i od kultury. Literalizm niszczy zmysł piękna i sensu, przez co nie pozwala tworzyć uważnej i pogłębionej wizji świata. Jego największymi grzechami są nietolerancyjność i traktowanie wszystkiego, co odstępuje od przyjętej gdzieś kiedyś n o r m y, jako moralnie złego, grzesznego, zasługującego na potępienie, a nawet karę. Literalizm zamyka więc horyzonty. Zamyka ludzkie umysły.
(…)
Człowiek cierpiący na literalizm widzi wszystko wyosobnione, bez kontekstów oraz relacji, i na nieszczęście swoje i innych traci zmysł syntezy niezbędny do przeżywania świata w pełni i wielowymiarowo. Przychodzą mi od razu na myśl Mieszkańcy Juliana Tuwima:
 
„I oto idą, zapięci szczelnie,
Patrzą na prawo, patrzą na lewo.
A patrząc – widzą wszystko o d d z i e l n i e:
Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo…”.

 Ktoś, kto wszystko widzi osobno i nie ma kompetencji do syntez (naukowych, kulturowych, psychologicznych), próbuje sam zmajstrować całość, i robi to dość nieudolnie. Z tego majsterkowania przy złożoności i jej sensach bierze się większość teorii spiskowych.
Nad przyczynami literalizmu można debatować. Na pewno jest to przerośnięta racjonalna funkcja naszego umysłu, która uległa inflacji. Wyewoluowawszy jako subtelna umiejętność rozpoznania powtarzających się cyklów, związków przyczynowo-skutkowych, zależności między odległymi wydarzeniami, zamieniła się w tępe narzędzie sprowadzające świat do serii prostych mechanizmów. Zamiast otwierać umysł, zatrzasnęła go w dosłowności. Może gra tu pewną rolę zanik uczestniczenia w opowieści. Tej wielowymiarowej, nieoczywistej, będącej intelektualnym wyzwaniem i odbijającej skomplikowanie świata. Uczestnictwo w opowieści to nie tylko religia czy mit, ale i założycielskie story kultury, opowieści generacyjne, wspólnotowe. Tymczasem opowieść, którą dzisiaj syci się wspólnota, jest prosta i siermiężna, skrojona do konkretnego politycznego lub religijnego celu. Może warto by było przyjrzeć się także demonicznemu wpływowi Hollywoodu z jego oczywistymi, schematycznymi i w nieskończoność powielanymi narracjami, które udowadniają, co było do udowodnienia.
(…)
Uświadomienie sobie tej wielopiętrowości sensów chroni nas przed chorobą literalizmu, dogmatyzmu i fanatyzmu. Proces uświadamiania jest zawsze procesem cywilizacyjnym. Będąc gotowym na taką wielopiętrową interpretację tekstu i świata, a w sumie tekstu-świata, patrzy się poprzez „fakty” i dostrzega coś, co byłoby niewidzialne, gdyby zostało zatrzymane przez te „fakty”. Widzi się zupełnie inny porządek, sens, którego przedtem nie dało się ujrzeć, ten nowy porządek istnieje bowiem w cudownym połączeniu z całością świata – jest jej częścią.
Widzi się powiązania i synchroniczności, widzi się podobieństwa i symetrie. Wyobraźnia wywołuje metafory, które zalegają gdzieś w szczelinach naszego zwykłego, bardzo „realnego”, przyziemnego życia, i odtąd nasze życie staje się bardziej znaczące. Ale nasze „ja” rośnie, ukorzenia się w nieprzebranym bogactwie tradycji i mitu, a równocześnie wyrywa do przodu, ku zupełnie jeszcze nieznanym obszarom.
Świat metafor ugruntowany na mitach i tradycji staje się w istocie wspólną glebą dla nas, pojedynczych i oddzielonych – to coś, co nas jednoczy.
Obraz, który buduję, okazuje się w swojej istocie roślinny. Przypomina wizję lasu, który widzimy jako zespół pojedynczych drzew rosnących na jakiejś przestrzeni, a przecież jest wielkim potężnym organizmem, wspólnotą bytów połączonych ze sobą komitywami i sojuszami, całością komunikującą się nader sprawnie i dużo lepiej, niż nam się do tej pory wydawało.
Krainę Metaksy można widzieć jako przeciwwagę dla tego, co dosłowne, na rzecz metaforycznego. Jako zamianę literalnego pytania: „Co?”, na postulujące złożoną odpowiedź pytanie: „Jakie to ma znaczenie?”.

Olga Tokarczuk

1962 – , Polonia

Trad. Agata Orzeszek

Los Errantes

Estoy aquí

He madurado. En un principio, al despertarme en lugares extraños, pensaba que estaba en casa. Solo al cabo de un rato reparaba en los detalles desconocidos que iba desvelando la luz del día. Los gruesos cortinajes del hotel, la forma del televisor, mi maleta destripada, las toallas blancas diligentemente dobladas. El nuevo lugar asomaba de detrás de los visillos, velado, misterioso, las más de las veces blanco o amarillento por obra del alumbrado urbano.
Algo más tarde, sin embargo, entré en la fase que los psicólogos del viaje llaman «No sé dónde estoy». Me despertaba completamente desorientada. Intentaba –como un alcohólico en plena borrachera– recordar qué había hecho la noche anterior, dónde había estado, adónde me conducían los caminos, reconstruía detalle tras detalle para descubrir el aquí y ahora. Cuanto más duraba el proceso, mayor era el pánico, un estado desagradable, parecido a la laberintitis, la pérdida del equilibrio básico, al borde de las náuseas. Que dónde coño estoy. Pero los detalles del mundo, que son misericordiosos, acababan dándome la pista correcta: Estoy en M. Estoy en B. Esto es un hotel y esto otro el piso de una amiga o la habitación de invitados en casa de la familia N. El sofá de los amigos X. Semejante despertar equivalía al sello en el billete necesario para continuar el viaje.
Sin embargo, la más importante es la etapa número tres, etapa clave –según la psicología del viaje– que constituye el destino definitivo; viajemos a donde viajemos, siempre nos dirigimos hacia él. «No importa dónde estoy», da igual dónde. Aquí. Aquí estoy.

Bieguni

Jestem

Rozwinęłam się. Na początku, budząc się w obcych miejscach, myślałam, że jestem w domu. Dopiero po chwili rozpoznawałam nieznane szczegóły, odsłonięte teraz przez światło dnia. Ciężkie hotelowe zasłony, bryła telewizora, moja rozbebeszona walizka, białe, schludnie złożone ręczniki. Nowe miejsce ukazywało się zza firanek, zakwefione, tajemnicze, najczęściej białokremowe lub żółte od ulicznych latarni.
Potem jednak weszłam w fazę, którą psychologowie podróżni nazywają „Nie wiem, gdzie jestem”. Budziłam się zupełnie zdezorientowana. Usiłowałam – jak alkoholik w ciągu – przypomnieć sobie, co robiłam poprzedniego wieczoru, gdzie byłam, dokąd wiodły mnie drogi, odtwarzałam szczegół po szczególe, aby odczytać teraz i tutaj. A im dłużej trwała ta specjalna procedura, tym większa pojawiała się panika, nieprzyjemny stan, podobny do choroby błędnika, utraty podstawowej równowagi, zbierający na mdłości. Gdzie ja, do cholery, jestem. Lecz detale świata są litościwe i w końcu naprowadzały mnie na właściwy trop. Jestem w M. Jestem w B. To jest hotel, a to mieszkanie mojej przyjaciółki, pokój gościnny u rodziny N. Kanapa u znajomych.
Takie przebudzenie było jak podstemplowanie biletu na dalszą drogę.
Następny jest jednak etap trzeci, jak mówi psychologia podróżna, wieńczący, kluczowy, etap, który stanowi ostateczny cel; dokądkolwiek byśmy podróżowali, podróżujemy zawsze w jego kierunku. „Nieważne, gdzie jestem”, wszystko jedno, gdzie jestem. Jestem.

Transl. Jennifer Croft

Flights

I’m here

I’ve progressed. At first, when I would wake up some place new, I’d think I was at home. It would take me a minute to make out the unfamiliar details, now disclosed by daylight. The heavy hotel drapes, the hefty TV set, my messy suitcase, the meticulously folded white towels. As a new place took shape beyond the curtains, wimpled, enigmatic, frequently cream-coloured or yellow still from the street lamps.
But then I entered into a phase that travel psychologists refer to as ‘I Don’t Know Where I Am’. I’d wake up totally disoriented. Like an alcoholic coming to, I would try to remember what I’d done the previous evening, where I’d been and how I’d got there, going over every detail in an effort to decipher the here and now. And the longer this procedure would take, the more I would panic – an unpleasant state, similar to labyrinthitis, the loss of basic balance, verging on nausea. Where in God’s name am I? But the world is merciful in its particularities, which would always steer me back in the right direction in the end. I’m in M. I’m in B. This is a hotel, this is my friend’s apartment, the guest room in the home of the N. family. Someone’s sofa.
This type of awakening was like getting my ticket stamped for the next part of my journey.
Then came a third phase, which travel psychology refers to as the key phase, the crowning phase. In this phase, whatever your destination might be, you are always heading in that direction. ‘It Doesn’t Matter Where I Am,’ it makes no difference. I’m here.



Andrzej Stasiuk

1960 – , Polonia

Avión de cartón

El rostro de Samuel Beckett

Creo profundamente que entre el escritor y su obra surge una relación psicosomática. Fotografiar a los autores debería ser la única y aceptable forma de ilustrar los libros. Nada de comentarios, justificaciones, prólogos, ni disculpas sino ciclos de instantáneas accidentales y banales que muestren los rostros, las manos y las siluetas. Nada de estúpidos estantes llenos de libros, y en el fondo únicamente el gris, el negro o el blanco -colores neutros y despiadados-. A lo mejor eso nos habría salvado de tantas y tantas decepciones a la vuelta de la librería.
Por supuesto, eso también se reduce al juego de la imaginación. Y no es poco. ¿Acaso hay algo más fascinante que mirar al sujeto que engendró el pensamiento?
Posiblemente el éxito del comic se debe en cierto grado a su recurso algo pornográfico: miramos un rostro humano y, a la vez, en el bocadillo podemos leer sus pensamientos y deseos más secretos. Es un placer al alcance solamente de los dioses.
El rostro de Samuel Beckett en las fotografías hechas al final de su vida parece un mineral. Como si su objetivo habría sido alcanzado. Todas las palabras han sido investigadas, gastadas, rechazadas; queda un mudo persistir. No queda ni rastro del parloteo de Vladimir ni Estragon, tampoco queda la espera – ese último y el más desesperado de los atributos humanos. Resultó ser una ilusión que uno debe atravesar para callar definitivamente. En el drama el habla siempre es una función del tiempo -acorta la espera-. Al callar nos entregamos a la eternidad.
Puedo imaginar cómo por el rostro de Samuel Beckett caen las gotas de la lluvia, no obstante, ni se me ocurre que podría levantar la mano y borrar las marcas de la humedad de sus mejillas hundidas o proteger los ojos del sol con una mano. Recuerda la fisionomía típica para viejos campesinos, perecidos a unos espejos plásticos en los que ha quedado petrificado el reflejo de la tierra: inerte, monótono e infinito. Ni la lluvia, ni el bochorno, ni siquiera la inconstancia propia de la juventud, ni la estupidez y tampoco la esperanza le tienen acceso.
Samuel Beckett mengua. En las fotografías de la juventud es un hombre apuesto, con el pelo peinado hacia arriba y con la cara alargada. En una de ellas recuerda a capitán Kloss. Pero su mirada es más penetrante. Sin lugar a dudas tenía que gustar a las mujeres, por ejemplo, a la hija de Joyce.
Con el paso de los años su cuerpo se encoge. Sin perder nada de la nobleza del homo erectus, cada vez más se concentra alrededor de su eje vertical. Casi como si su esqueleto tuviera un poder magnético sobre la piel y los músculos, los atrajera sin quitarles la forma ni la armonía exterior. Entre los huesos y el mundo exterior queda un mínimo indispensable para para la protección de la vida. Nada de grasa, nada de la belleza vacía e inflada del varón. Se podría decir que llega a ser un jeroglífico ideal de la humanidad o una letra. El, investigador de la muerte en vida, se asemeja al objeto de su estudio para, al final de sus días, alcanzar la perfección de un cráneo vestido de piel. Aquel es el umbral del conocimiento beckettiano, su umbral de posibilidades.
En realidad, si no fuera por las gafas, se podría tomar esa cara por una escultura, por una representación simbólica del destino, cuya esencia es una perdida permanente de lo que la individualidad humana pretende almacenar, guardar y recoger. Resulta paradójico y sintomático que la abundancia de las vivencias, experiencias, sabidurías y cosas les sea dada a la gente mayor. Todo lo alcanzan en el momento en el que la pérdida es su única perspectiva.
Samuel Beckett le ganó en astucia al destino. Permitió que se instalar en sus obras igual que en su cuerpo. La vivacidad y locuacidad de sus creaciones tempranas: Molloy, Watt, la payasada fatal de Vladimir y Estragon, el mundo petrificado de Hamm y Clov, todo aquello tiende inevitablemente al límite marcado por Me, el yo, donde los personajes desaparecen dejando detrás de sí únicamente el habla, y después, el aliento en el cual todo desaparece. Los textos son cada vez más cortos, el autor cada vez más delgado.

Trad. Ada Trzeciakowska

Tekturowy samoloT

Twarz Samuela Becketta

Wierzę głęboko, że między pisarzem i jego dziełem zachodzi psychosomatyczny związek. Jedyną dopuszczalną formą ilustracji książek powinny być serie zdjęć ich autorów. Nie komentarze, nie usprawiedliwienia i przedmowy, nie przeprosiny, posłowia, ale cykle przypadkowych, banalnych ujęć, pokazujących twarze, dłonie i sylwetki. Żadnych idiotycznych polek z książkami, w tle tylko szarość, czerń albo biel – kolory obojętne i bezlitosne. Być może oszczędziłoby to nam wielu rozczarowań po powrotach z księgarni.
Oczywiście, to tez tylko gra wyobraźni i nic więcej. Albo aż tyle. Bo czy może być coś bardziej fascynującego niż oglądanie przedmiotu, który zrodził myśl?
Niewykluczone, że powodzenie komiksu oparte jest w znacznym stopniu na nieco pornograficznym chwycie: oto oglądamy ludzką, konkretną twarz i jednocześnie w komiksowym dymku możemy odczytać jej, twarzy, najskrytsze myśli i pragnienia. Jest to rozkosz dostępna jedynie bogom.
Twarz Samuela Becketta na fotografiach robionych pod koniec jego życia przypomina minerał. Zupełnie tak, jakby cel wreszcie został osiągnięty. Wszystkie słowa zbadane, użyte, odłożone na bok; pozostało nieme trwanie. Po paplaninie Vladimira i Estragona nie ma śladu, nie ma tez oczekiwania – tego ostatniego i najrozpaczliwszego z ludzkich atrybutów. Okazało się, jak wszystko inne, iluzją, przez która trzeba przejść, by zamilknąć ostatecznie. W dramacie mowa jest zawsze funkcją czasu – skraca oczekiwanie. Jeżeli milkniemy, to tym samym oddajemy się wieczności.
Mogę sobie wyobrazić, jak po twarzy Samuela Becketta spływają krople deszczu, lecz nigdy nie przychodzi mi do głowy myśl, że mógłby on podnieść dłoń i zetrzeć wilgoć z zapadniętych policzków albo przesłonić ręką oczy przed słońcem. Fizjonomie starych wieśniaków są podobne. Przypominają plastyczne lustra, w których zastygło odbicie ziemi: bezwładne, monotonne i nieskończone. Ani slota ani upal, ani zmienność właściwa młodości, głupocie i nadziei nie maja do nich dostępu.
Samuel Beckett się zmniejsza. Na zdjęciach z młodości jest przystojnym, zaczesanym do góry mężczyzną o pociągłej twarzy. Na jednym przypomina nawet kapitana Klossa. Ma tylko bystrzejsze spojrzenie. Na pewno podobał się kobietom, chociażby córce Joyce’a.
Z biegiem lat jego ciało się kurczy. Nic nie tracąc ze szlachetności homo erectus, coraz bardziej skupia się wokół swojej pionowej osi. Zupełnie tak, jakby szkielet miał magnetyczna władze nad skora i mięśniami, przyciągał je, nie odbierając im kształtu ani zewnętrznej harmonii. Pomiędzy kośćmi a zewnętrznym światem pozostało niezbędne dla ochrony zżycia minimum. Żadnego tłuszczu, żadnej próżnej, rozdętej urody ludzkiego samca. Można by rzec, że staje się idealnym hieroglifem człowieczeństwa albo pisarskim znakiem. On, badacz śmierci za zżycia, upodabnia się do przedmiotu własnych studiów, by u schyłku lat osiągnąć w tym mimetyzmie doskonałość czaszki obciągniętej skora. To jest próg Beckettowskiego poznania, próg możliwości.
Właściwie, gdyby nie okulary, można by te twarz wziąć za rzeźbę, za symboliczne przedstawienie ludzkiego losu, którego istota jest permanentną utratą tego, co ludzka indywidualność usiłuje zgromadzić, przechować i zaoszczędzić. Paradoksalne i znamienne jest to, że obfitość przeżyć, doświadczeń, mądrości i rzeczy staje się udziałem ludzi starych. Osiągają to wszystko w chwili, gdy jedyną perspektywą jest strata.
Samuel Beckett przechytrzył los. Pozwolił, by zamieszkał w jego dziełach tak samo jak w jego ciele. Ruchliwość i wielomowność jego wczesnych kreacji: Molloya, Watta, fatalistyczna clownada Vladimira i Estragona, zastygający świat Hamma i Clova, wszystko to zmierza nieuchronnie ku granicy wyznaczonej przez Me ja, gdzie postacie znikają, pozostawiając po sobie tylko mowę, i dalej, po Oddech, w którym znika wszystko. Coraz krótsze teksty, coraz chudszy autor.

Virginia Woolf

1882-1941, Reino Unido

Trad. Angela Pérez

De la enfermedad (frg.)

Existe, confesémoslo (y la enfermedad es el gran confesionario), una franqueza infantil en la enfermedad; se dicen cosas, se sueltan verdades que la cautelosa respetabilidad de la salud oculta. Acerca de la compasión, por ejemplo: podemos prescindir de ella. Esa ilusión de un mundo tan uniforme que repite todos los gemidos, de seres humanos tan unidos por las necesidades y los temores comunes que el tirón de una muñeca tira de las demás, en el que por extraña que sea la experiencia propia, otras personas ya la han tenido, donde, por muy lejos que llegues en tu propia mente, alguien ha estado allí antes que tú — es completamente ilusoria. No conocemos nuestra propia alma, y mucho menos las almas de los demás. Los seres humanos no vamos todo el trecho del camino cogidos de la mano. Hay una selva virgen en cada uno; un campo nevado en el que se desconocen incluso las huellas de los pájaros. Aquí vamos solos, y lo preferimos. Sería insoportable que nos compadecieran siempre, estar siempre acompañados, que nos comprendieran siempre. Pero en la salud ha de mantenerse la pretensión de cordialidad, y el esfuerzo renovado: comunicarse, civilizar, compartir, cultivar el desierto, educar al nativo, trabajar juntos día y noche. En la enfermedad cesa esta simulación. En cuanto nos vemos obligados a guardar cama o a reposar entre almohadones en un sillón y alzamos los pies unos centímetros sobre el suelo en otro, dejamos de ser soldados del ejército de los erguidos; nos convertimos en desertores. Ellos marchan a la batalla. Nosotros flotamos con las ramitas en la corriente; revueltos con las hojas muertas en el prado, irresponsables e indiferentes y quizá por primera vez en años capaces de mirar a nuestro alrededor, alzar la mirada y ver, por ejemplo, el cielo.

Fotograma de Zama de Lucrecia Martel (2017)

Tłum. Magdalena Heydel

O chorowaniu (frag.)

W chorobie, wyznajmy to (choroba bowiem jest wiel­kim konfesjonałem), pojawia się pewna dziecięca szczerość, człowiek gotów różne rzeczy powiedzieć, wyrzucić z siebie prawdę, którą ostrożna przyzwoitość zdrowia chce ukryć Na przykład na temat współczucia – że możemy się bez niego obejść. To złudzenie, że świat tak jest ukształtowany, iż echem odbija każdą skargę, że ludzie tak są z sobą po­wiązani wspólnotą potrzeb i lęków, iż drgnienie jednej dło­ni przenosi się na inną, że bez względu na to, jak dziwne przeżywa się doświadczenia, inni już je mają za sobą, że gdziekolwiek powędrujemy myślą, inni już też tam byli. Wszystko to jest złudzeniem. Nie znamy własnych dusz, a co dopiero mówić o cudzych. Ludzie, wędrując swą drogą, nie trzymają się za ręce. W każdym człowieku jest dziewi­cza puszcza, śnieżne pustkowie, bez jednego choćby ptasie­go śladu. Idziemy samotnie i bardziej nam to odpowiada. Zawsze odczuwać współczucie, zawsze mieć towarzystwo, zawsze znajdować zrozumienie – to by było nie do zniesie­nia. Jednak w zdrowiu musimy utrzymywać pozory i nie­ustannie się wysilać: aby się porozumiewać, aby cywilizo­wać, dzielić, uprawiać pustynię, kształcić tubylców, całymi dniami wspólnie pracować, a nocami hasać. W chorobie te pozory ustają. Natychmiast chcemy iść do łóżka albo, zapadłszy się głęboko w poduchy fotela, opieramy nogi na jakimś podnóżku, przestajemy być żołnierzami armii wy­prostowanych, dezerterujemy. Oni idą dalej na bitwę. My, wśród patyków, spływamy z nurtem rzeki, rozrzuceni wśród opadłych liści na trawniku, nieodpowiedzialni i nieporuszeni, i być może po raz pierwszy od wielu lat zdolni do rozejrzenia się wokoło czy spojrzenia w górę – na przykład do spojrzenia w niebo.

Fotograma de Dead man de Jim Jarmusch

On being ill

There is, let us confess it (and illness is the great confessional), a childish outspokenness in illness; things are said, truths blurted out, which the cautious respectability of health conceals. About sympathy for example—we can do without it. That illusion of a world so shaped that it echoes every groan, of human beings so tied together by common needs and fears that a twitch at one wrist jerks another, where however strange your experience other people have had it too, where however far you travel in your own mind someone has been there before you—is all an illusion. We do not know our own souls, let alone the souls of others. Human beings do not go hand in hand the whole stretch of the way. There is a virgin forest in each; a snowfield where even the print of birds’ feet is unknown. Here we go alone, and like it better so. Always to have sympathy, always to be accompanied, always to be understood would be intolerable. But in health the genial pretence must be kept up and the effort renewed—to communicate, to civilise, to share, to cultivate the desert, educate the native, to work together by day and by night to sport. In illness this make-believe ceases. Directly the bed is called for, or, sunk deep among pillows in one chair, we raise our feet even an inch above the ground on another, we cease to be soldiers in the army of the upright; we become deserters. They march to battle. We float with the sticks on the stream; helter-skelter with the dead leaves on the lawn, irresponsible and disinterested and able, perhaps for the first time for years, to look round, to look up—to look, for example, at the sky.

Olga Tokarczuk

1962 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

* Los errantes (Bieguni)

Zona de Dios (frag.)

Así lo entiende: la vida en el planeta la impulsa una potente fuerza contenida en cada átomo de la materia viva. Es una fuerza de la que, hasta ahora, faltan evidencias físicas, no se la puede coger incluso en las imágenes microscópicas más precisas ni en las fotografías del espectro atómico. Es algo que consiste en ensancharse, empujar hacia delante, un incesante salirse fuera de lo que es. Es un motor que propulsa cambios, una energía ciega y potente. Atribuirle una finalidad o intención es un malentendido. Darwin la interpretó de acuerdo con sus conocimientos, pero no tuvo razón. Ninguna selección natural, ninguna lucha, ninguna victoria ni adaptación del más fuerte. Ni hablar de la competencia. Como bióloga, en cuanto más experimentada es, en cuanto más tiempo y atención dedica a los aparatos y a la compleja red de relaciones en el biosistema, más se fortalece en su intuición -todo lo que vive se socorre en su ensancharse y crecer, se apoya mutuamente. Los organismos vivos se entregan uno al otro, dejan que otros hagan uso de ellos. Si existe la rivalidad, es un fenómeno local, una alternación del equilibrio. Es verdad, las ramas de los árboles se abren paso hacia la luz a empujones, sus raíces presionan hacia delante buscando fuente de agua, los animales se devoran uno al otro, sin embargo, hay en ello una suerte de consentimiento y acuerdo espantoso para el hombre. Pareciera que somos partícipes en el teatro de un gran cuerpo, como si las guerras que libramos fueran únicamente guerras civiles.  Eso – ¿qué otra palabra se podría usar? -vive, tiene un millón de cualidades y calidades, de forma que todo lo contiene y, a la vez, nada que pueda venir de fuera; cada muerte forma parte de la vida y, en cierto sentido, la muerte no existe. No hay lugar para la equivocación. No hay culpables e inocentes, no hay méritos ni pecados, ni el bien ni el mal; aquel quien ideó aquellos conceptos nos indujo a error.

*Sin publicar en español

Bieguni

Strefa Boga (fragm.)

Tak to rozumie: życie na planecie rozkręca jakaś potężna siła zawarta w każdym atomie ożywionej materii. To siła, dla której na razie nie ma żadnych fizycznych ewidencji, nie da się jej przyłapać na najdokładniejszych mikroskopowych zdjęciach ani na fotografiach atomowego spektrum. To coś, co polega na rozpychaniu się, parciu do przodu, na nieustannym wychodzeniu poza to, czym jest. To jest silnik, który napędza zmiany, ślepa, potężna energia. Przypisywanie jej celu czy intencji jest nieporozumieniem. Darwin zinterpretował ją jak umiał, ale nie miał racji. Żaden dobór naturalny, żadna walka, żadne zwycięstwo i przystosowanie najsilniejszego. Konkurencja – srencja. Im bardziej doświadczonym biologiem się staje, im dłużej i uważniej przygląda się skomplikowanym układom i powiązaniom w biosystemie, tym bardziej umacnia się w swojej intuicji – wszystko, co żywe, wspomaga się w tym rośnięciu i rozpychaniu, wspiera się na sobie. Żywe organizmy oddają się sobie wzajemnie, pozwalają robić z siebie użytek innym. Jeżeli istnieje rywalizacja, to jest to zjawisko lokalne, zaburzenie równowagi. To prawda, gałęzie drzew przepychają się między sobą do światła, ich korzenie prą na wyścigi do źródeł wody, zwierzęta zjadają się nawzajem, ale jest w tym przerażający dla człowieka rodzaj zgody. Można mieć wrażenie, że uczestniczymy w teatrze wielkiego ciała, jakby te wojny, które prowadzimy, były tylko wojnami domowymi. To – bo jakiego innego słowa użyć? – żyje, ma miliony cech i jakości, tak że wszystko się w nim zawiera i nie ma nic, co mogłoby być spoza, każda śmierć jest częścią życia i, w pewnym sensie – nie ma śmierci. Nie ma pomyłki. Nie ma winnych i niewinnych, nie ma zasług i grzechów, dobrego i złego; ten, kto wymyślił te pojęcia, wprowadził ludzi w błąd.

Transl. Jennifer Croft

Flights

Godzone (fragm.)

This is how she understands it: life on this planet gets developed by some powerful force contained in every atom of organic matter. It’s a force there is no physical evidence of, for the time being – you can’t catch it on even the most precise microscopic images, nor in photographs of the atomic spectrum. It’s a thing that consists in bursting open, thrusting forward, in constantly going beyond what it is. That is the engine that drives changes, a blind and powerful energy. To ascribe goals or intentions to it is to misunderstand. Darwin read this energy as well as he could, but he still read it wrong. Competition shmompetition. The more experienced a biologist you become, the longer and harder you look at the complex structures and connections in the biosystem, the stronger your hunch that all animate things cooperate in this growth and bursting, supporting one another. Living organisms give themselves to one another, permit one another to make use of them. If rivalry exists, it is a localized phenomenon, an upsetting of the balance. It is true that tree branches jostle one another out of the way to reach the light, their roots collide in the race to a water source, animals eat each other, but there is in all this a kind of accord, it’s just an accord that men find frightening. It might appear that we are actors in a great bodily theatre, as though those wars we wage were merely civil wars. This – what other word to use? – lives, has a million traits and qualities, so that everything is contained within it, and there is nothing that might lie outside of it, all death is part of life, and in some sense there is no death. There are no errors. There are no guilty parties and no innocents, either, no merits, no sins, no good or evil; whoever thought up those notions led humankind astray.

Olga Tokarczuk

1962 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

* Los errantes (Bieguni)

Líneas, superficies y cuerpos

Con frecuencia soñé con mirar sin ser vista. Mirar a escondidas. Ser un observador ideal. Como aquella camera obscura que hice un día de la caja de zapatos. Fotografió para mí un trozo del mundo a través de un espacio negro y cerrado con una pupila microscópica por la cual entraba dentro la luz. Practiqué.
El lugar más adecuado para esta especie de entrenamiento es Holanda -allí la gente convencida de su completa inocencia no admite cortinas y después del anochecer las ventanas se transforman en pequeños escenarios donde los actores representan sus tardes. Serie de cuadros bañados en luz amarilla, cálida que son actos de la misma obra titulada “La vida”. Pintura holandesa. Naturaleza viva.
He aquí un hombre que aparece en la puerta, en las manos lleva una bandeja, la pone sobre la mesa; dos niños y una mujer toman asientos alrededor. Comen durante mucho tiempo, en silencio, porque el sonido en este teatro no funciona. Después pasan al sofá, miran con atención la pantalla resplandeciente, pero para mí, parada en la calle, no está claro qué es lo que les atrae tanto – solo veo parpadeos, temblor de luz, imágenes, demasiado breves y lejanas para poder entenderlas. Rostro de alguien quien mueve emocionado los labios, un paisaje, otra cara… Algunos dicen que es un arte aburrido y no ocurre nada. Sin embargo, a mí me gusta -por ejemplo, el movimiento del pie que juega inconscientemente con la zapatilla, o entero y sorprendente acto de bostezar-. O la mano que sobre la superficie de felpa busca el mando a distancia – y al encontrarlo- tranquilizada, se marchita.
  Apartarse. Uno ve solamente el mundo en fragmentos, otro no habrá. Hay momentos, migajas, configuraciones pasajeras, que una vez acaecidas, se rompen en pedazos. ¿La vida? Algo así no existe; veo líneas, superficies y cuerpos, y sus metamorfosis en el tiempo. El tiempo, en cambio, parece una herramienta sencilla para medir cambios diminutos, una regla escolar con la escala simplificada -hay apenas tres puntos: fue, es, será.

*Sin publicar en español

Fotografías de Bing Wright

Bieguni

Linie, płaszczyzny i bryły

Często marzyłam, żeby patrzeć, sama nie będąc widzianą. Podglądać. Być obserwatorem idealnym. Jak ta camera obscura, którą zrobiłam kiedyś z pudełka do butów. Sfotografowała dla mnie kawałek świata przez czarną zamkniętą przestrzeń z mikroskopijną źrenicą, przez którą do środka wpada światło. Trenowałam.
Najlepszym miejscem do takiego treningu jest Holandia – tam ludzie, przekonani o swojej całkowitej niewinności, nie uznają firanek i po zmierzchu okna zamieniają się w małe sceny, na których aktorzy grają swoje wieczory. Ciąg obrazów skąpanych w żółtym, ciepłym świetle to pojedyncze akty tego samego przedstawienia pod tytułem „Życie”. Holenderskie malarstwo. Żywe natury.
Oto w drzwiach pojawia się mężczyzna, w ręku ma tacę, stawia ją na stole; dwoje dzieci i kobieta siadają wokół. Długo jedzą, w ciszy, bo fonia w tym teatrze nie działa. Potem przenoszą się na kanapę, patrzą w rozjarzony ekran z uwagą, ale dla mnie, stojącej na ulicy, nie jest jasne, co ich tam tak przyciąga – widzę tylko migawki, drgania światła, obrazki, zbyt krótkie i dalekie, żeby móc je zrozumieć. Czyjaś twarz poruszająca z przejęciem ustami, pejzaż, inna twarz… Niektórzy mówią, że to nudna sztuka i nic się nie dzieje. Mnie się jednak podoba – na przykład ruch stopy, która bawi się bezwiednie pantoflem, albo cały zdumiewający akt ziewania. Albo dłoń, która na powierzchni pluszu szuka pilota i – znajdując go – uspokojona, więdnie.
Stać z boku. Widzi się tylko świat we fragmentach, innego nie będzie. Są momenty, okruchy, chwilowe konfiguracje, które raz zaistniawszy, rozpadają się na części. Życie? Niczego takiego nie ma; widzę linie, płaszczyzny i bryły, i ich przemiany w czasie. Czas zaś wydaje się prostym narzędziem do mierzenia drobnych zmian, szkolną linijką z uproszczoną podziałką – to zaledwie trzy punkty: było, jest i będzie.

Trans. Jennifer Croft

Flights

Lines, planes and bodies

I often dreamed of watching without being seen. Of spying. Of being the perfect observer. Like that camera obscura I once made out of a shoebox. It photographed for me a part of the world through a black closed space with a microscopic pupil through which light sneaks inside. I was training.
The best place for this kind of training is Holland where people, convinced of their utter innocence, do not use curtains. After dusk the windows turn into little stages on which actors act out their evenings. Sequences of images bathed in yellow, warm light are the individual acts of the same production entitled ‘Life’. Dutch painting. Moving lives.
Here at the door appears a man, in his hand he has a tray, he puts it on the table; two children and a woman sit down around it. They take their time eating, in silence, because the audio in this theatre doesn’t work. Then they move to the couch, watch a glowing screen attentively, but for me, standing on the street, it isn’t clear what has absorbed them so – I only see flickers, flutterings of light, tiny pictures, too brief and distant to be intelligible. Someone’s face, a mouth moving intensely, a landscape, another face… Some say that this is a boring play and that nothing happens in it. But I like it – for example the movement of a foot playing unconsciously with a slipper, or the whole astonishing act of yawning. Or a hand that seeks upon a plush surface a remote control and – having found it – is calmed, withers.
Standing off to one side. Seeing only the world in fragments, there won’t be any other one. Moments, crumbs, fleeting configurations – no sooner have they come into existence than they fall to pieces. Life? There’s no such thing; I see lines, planes and bodies, and their transformations in time. Time, meanwhile, seems a simple instrument for the measurement of tiny changes, a school ruler with a simplified scale – it’s just three points: was, is and will be.

A %d blogueros les gusta esto: