Karol Maliszewski

1960 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

Al Borde (en la orilla)

Insectos palo al borde de un gran
vidrio. La llave suena y no atina.
Las flores asoman las cabezas
de las macetas. En la mesa restos de ratafía.

Como en cuadros de los viejos maestros.
Sólo falta mover la copa de la campanilla.
Doblar la luz. Pero no las manos.
Una gran nada, sacada de la filosofía,

no se corresponde con el cálido interior.
Los que se han ido se han dejado a sí mismos
en fotografías, cabellos sobre toallas.
Hormigas en una isla desierta (el pan)

proclaman algo, callando, en una lengua ajena.
Así quedarse quieto al borde de la imagen,
girar la llave en la mano, mover la tierra;
los vecinos se han marchado por la noche

y ya deben de abordar Inglaterra.
Vencido por insomnio e impotencia
cierro bien los grifos, bajo las persianas.
Nuestra calle se va quedando desierta.

Fotos propias

Na brzegu

Patyczaki na brzegu wielkiej
szyby. Klucz dzwoni i nie trafia.
Kwiaty wychylają głowy
z donic. Na stole niedopita ratafia.

Wszystko jak u starych mistrzów.
Tylko kielich poprawić dzwonkowi.
Załamać światło. Ale nie ręce.
Wielkie nic, wzięte z filozofii,

nie pasuje do ciepłego wnętrza.
Wyjeżdżający zostawili siebie
na fotografiach, włosach na ręczniku.
Mrówki na bezludnej wyspie (chlebie)

coś, milcząc, głoszą w nieznanym języku.
Tak stawać cicho na brzegu obrazu,
klucz w ręce obracać, ziemię poruszać;
sąsiedzi wyjechali w nocy

i pewnie już są u brzegów Anglii.
Z bezsenności i niemocy
zamykam okna, dokręcam krany.
Nasza ulica się wyludnia.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Elżbieta Bortkiewicz

Viajar a Lvov*

Viajar a Lwów. De qué estación partir
a Lwów, sino de la del sueño, al alba,
cuando el rocío escarcha las maletas y nacen
trenes expreso y de alta velocidad. Partir a Lwów repentinamente,
en medio de la noche, del día, en septiembre
o en marzo. Si es que Lwów existe, bajo las
fundas de las fronteras y no en mi pasaporte
nuevo únicamente, si banderas de árboles,
álamos, fresnos, resuellan aún
como indios y los arroyos borbotan en su
oscuro esperanto y las culebras, cual suaves
signos del idioma ruso, se pierden en
la hierba. Hacer el equipaje y partir,
sin despedirse, al mediodía, desaparecer,
tal como se desmayaban las doncellas. Bardanas,
verde hueste de bardanas y bajo las sombrillas
de un café veneciano caracoles que disertan
sobre la eternidad. Pero acuérdate, la catedral
se alza vertical, tan vertical
como un domingo y servilletas blancas y el cubo
rebosante de frambuesas sobre el suelo y mi
deseo, que aún no existía,
sólo jardines y maleza, y el ámbar
de las guindas y Fredro el indecente.
Siempre hubo demasiado Lwów, nadie podría
comprender todos sus barrios, escuchar
el susurro de cada una de sus piedras quemadas
por el sol, la iglesia ortodoxa enmudecía de noche
de un modo diferente al de la catedral. Los jesuitas bautizaban
las plantas, hoja a hoja, mas ellas crecían,
crecían indomables y la alegría se cobijaba
por doquier, en los pasillos y los molinillos
de café que giraban solos, en las teteras
azules y en el almidón, ese primer
formalista, en las gotas de lluvia y en las espinas
de las rosas. Bajo la ventana amarilleaban las forsitias gélidas.
Las campanas tañían y vibraba el aire, las cornetas
de las monjas navegaban cual goletas
junto al teatro, había tanto mundo que tenía que
ofrecer bises un sinfín de veces,
el público enloquecía y se negaba
a abandonar la sala. Mis tías aún
no sabían que las resucitaría algún día,
y vivían confiadas, independientes,
las criadas corrían a por la nata fresca,
pulcras y planchadas, en las casas un poco de
enojo y una gran esperanza. Brzozowski
llegó con sus conferencias, uno de mis tíos
escribía un poema titulado Por qué
para ofrecérselo al Todopoderoso y había demasiado
Lwów, no cabía en un recipiente,
reventaba los vasos, desbordaba
los estanques, lagos, humeaba en todas
las chimeneas, se volvía fuego y tormenta,
se reía con los relámpagos, se amansaba,
volvía a casa, leía el Nuevo Testamento,
dormía en el sofá junto al kilim huzul,
había demasiado Lwów, ahora no lo hay
del todo, crecía incontrolablemente, y las tijeras
cortaban, los jardineros fríos como siempre
en mayo, sin piedad, sin amor,
aguardad a que llegue el cálido
junio y los helechos suaves, el campo infinito
del verano, es decir, de la realidad.
Mas las tijeras cortaban, a lo largo y a lo ancho
del hilo, sastres, jardineros y censores
segaban el cuerpo y las coronas, las cizallas trabajaban
sin descanso, como en un recortable infantil
cuando hay que crear un cisne o una cierva.
Tijeras, navajas y hojas de afeitar raspaban
cortaban y recortaban los abultados vestidos
de prelados y plazas y casas, los árboles
caían sordamente como en la jungla
y la catedral temblaba y volaban adioses al amanecer
sin pañuelos, sin lágrimas, los labios
tan secos, no te veré más, tanta muerte
te espera, por qué cada ciudad
ha de convertirse en Jerusalén y cada
hombre en judío, y hacer ahora el equipaje
apresuradamente, siempre, cada día
y partir sin tomar aliento, viajar a Lwów
porque existe, tranquila y pura como
un melocotón. En todas partes, Lwów

*Lvov/Lviv/Leópolis/Lemberg/Lwów. Ciudad natal de Adam Zagajewski, desde 1991 forma parte de la independiente Ucrania. En los mapas medievales, Lviv figuraba con un nombre en latín, Leopolis, por un viejo príncipe con alma de león. Desde 1914 vivió dos guerras mundiales, nacionalismos excluyentes, el Holocausto y varias deportaciones masivas de población. Históricamente, Lviv fue una encrucijada de caminos y culturas donde convivían religiones y nacionalidades: polacos católicos y judíos, ucranianos de fe ortodoxa griega, alemanes protestantes, armenios cristianos. Le dieron fama escritores como Joseph Roth, Leopold von Sacher Masoch, Ivan Franko, Stanislav Lem y Bruno Schulz. En el trágico siglo XX europeo, Lviv perdió a casi todos sus habitantes y con ellos perdió su memoria. Hoy en día es la ciudad que recibe a los refugiados de toda Ucrania antes de que crucen la frontera.

Estación de trenes en Lvov esta semana.

Jechać do lwowa

Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać
do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,
gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się
ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do
Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu
lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod
pokrowcami granic i nie tylko w moim
nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew
jesiony i topole wciąż oddychają głośno
jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim
ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki
znak w języku rosyjskim znikają wśród
traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie
bez pożegnani, w południe, zniknąć
tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona
armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami
weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają
o wieczności. Lecz katedra wznosi się,
pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo
jak niedziela i serwetki białe i wiadro
pełne malin stojące na podłodze i moje
pragnienie, którego jeszcze nie było,
tylko ogrody chwasty i bursztyn
czereśni i Fredro nieprzyzwoity.
Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał
zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć
szeptu każdego kamienia, spalonego przez
słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie
inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili
rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,
rosły bez pamięci, a radość kryła się
wszędzie, w korytarzach i młynkach do
kawy, które obracały się same, w niebieskich
imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym
formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach
róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje.
Dzwony biły i drżało powietrze, kornety
zakonnic jak szkunery płynęły pod
teatrem, świata było tak wiele, że musiał
bisować nieskończoną ilość razy,
publiczność szalała i nie chciała
opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze
nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę
i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,
służące biegły po świeżą śmietanę,
czyste i wyprasowane, w domach trochę
złości i wielka nadzieja. Brzozowski
przyjechał na wykłady jeden z moich
wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,
ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo
Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,
rozsadzał szklanki, wylewał się ze
stawów, jezior, dymił ze wszystkich
kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,
śmiał się błyskawicami, pokorniał,
wracał do domu, czytał Nowy Testament,
spał na tapczanie pod huculskim kilimem,
było za dużo Lwowa a teraz nie ma
go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce
cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze
w maju bez litości bez miłości
ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły
czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne
pole lata czyli rzeczywistości.
Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez
włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy
cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie
pracowały, jak w dziecinnej wycinance
gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę.
Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały
cięły i skracały pulchne sukienki
prałatów i placów i kamienic, drzewa
padały bezgłośnie jak w dżungli
i katedra drżała i żegnano się o poranku
bez chustek i bez łez, takie suche
wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci
czeka na ciebie, dlaczego każde miasto
musi stać się Jerozolimą i każdy
człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu
pakować się, zawsze, codziennie
i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież
istnieje, spokojny i czysty jak
brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Xavier Farré

Busca

Volví a la ciudad
donde fui niño
y adolescente y un viejo de treinta años.
La ciudad me recibió con indiferencia,
los megáfonos de sus calles murmuraban:
¿no ves que el fuego todavía arde?,
¿no oyes el estrépito de las llamas?
Vete.
Busca en otro lugar.
Busca.
Busca la verdadera patria.

Fotos propias. De camino a Torun ayer.

Szukaj

Wróciłem do miasta,
w którym byłem dzieckiem
i młodzieńcem i trzydziestoletnim starcem.
Miasto przywitało mnie obojętnie
a megafony jego ulic szeptały:
czy nie widzisz, że ogień wciąż płonie,
czy nie słyszysz huku płomieni?
Odejdź.
Szukaj gdzie indziej.
Szukaj.
Szukaj prawdziwej ojczyzny.

Natalia Litvinova

1986 – , Bielorrusia/Argentina

Te pasé a buscar
bajamos los ocho pisos
de la mano
y nos sentamos
detrás del árbol
espalda contra espalda,
tomamos
un puñado de tierra
y lo metimos en la boca.
Me tocó un vidrio,
te tocó un papel con la mitad
de un número de teléfono.
Masticamos
el único alimento
que podía emanciparnos
de los padres.

Tłum. Ada Trzeciakowska

Poszłam po ciebie,
zeszliśmy osiem pięter
trzymając się za rękę
i usiedliśmy
za drzewem
plecami do siebie,
wzięliśmy garść ziemi
i włożyliśmy ją do ust.
Trafiło mi się szkło,
a tobie jakiś świstek papieru z połową
numeru telefonu.
Żuliśmy
jedyne pożywienie
które mogło nas wyzwolić
od rodziców.

Laura Makabresku

Vladimir Nabokov

1988-1977, Rusia/Estados Unidos

Trad. David Molinet

Ada o el ardor

Recapitulemos.
 Fisiológicamente, el sentido del Tiempo es un sentido de continuo devenir, y, si el «devenir» tuviera voz, ésta podría ser, de modo bastante natural, una vibración sostenida; pero, por el amor del Leño, no confundamos el Tiempo con el Zumbido de oídos, ni el rumor de caracola marina de la duración con las pulsaciones de nuestra sangre. Por otra parte, el Tiempo, filosóficamente, no es sino el origen del recuerdo. La vida de cada individuo supone, desde la cuna a la tumba, la elaboración y consolidación progresivas de esa espina dorsal de la consciencia que es el Tiempo de los fuertes. «Ser», quiere decir saber que se «ha sido». «No. ser» implica la única «nueva» especie de (falso) tiempo: el futuro. Lo descarto. La vida, el amor, las bibliotecas, no tienen futuro.
 El Tiempo es cualquier cosa menos este tríptico popular: un pasado que ya no existe, el punto sin duración del «presente», y un «todavía no» que puede no llegar jamás. No. No hay más que dos paneles. El Pasado (existente para siempre en mi espíritu) y el Presente (al que mi espíritu confiere duración, y, en consecuencia, realidad). Si consideramos un tercer panel de la esperanza satisfecha: lo previsto, lo predestinado, la capacidad de previsión, de pronóstico perfecto, seguimos aplicando el espíritu al Presente.
 Si se percibe el Pasado como un almacenamiento del Tiempo, y si el Presente es el proceso de esa percepción, el futuro, por el contrario, no es un elemento del Tiempo, no tiene nada que ver con el Tiempo y la gasa vaporosa de su textura física El futuro no es más que un charlatán en la corte del Tiempo. Hay pensadores, pensadores sociales, que imagi nan un Presente distendido más allá de sí mismo hacia un «futuro» aún no realizado, pero eso es una utopía enteramente utópica, política progresista. Los sofistas de la tecnología demuestran que, aprovechando las Leyes de la Luz, utilizando nuevos telescopios capaces de descifrar tipos de imprenta ordinarios a distancias cósmicas a través de los ojos nostálgicos de nuestros agentes en algún otro planeta, tenemos realmente la posibilidad de ver nuestro propio pasado (el descubrimiento del Goodson por Goodson y cosas por el estilo), incluidos documentos que prueban que no sabíamos lo que el porvenir nos reservaba (y que sabemos ahora), y que, por consiguiente, el futuro existía ayer, de donde podemos inducir que existe hoy, Quizás eso sea buena física, pero es una malísima lógica, y la Tortuga del Pasado no alcanzará nunca al Aquiles del Porvenir, cualquiera que sea el modo que tengamos de analizar las distancias en nuestras brumosas pizarras.
 En el mejor de los casos, lo que hacemos cuando postulamos el futuro (en el peor de los casos no hacemos sino trucos triviales) es extender desmesuradamente el presente especioso, hasta hacerle impregnarse de cualquier cantidad de tiempo con todas las especies posibles de información, de anticipación, de precognición. En el mejor caso, el «futuro» es la idea de un hipotético presente basado en nuestra experiencia de la sucesión, en nuestra fe en la lógica y en la costumbre. Por supuesto que, en realidad, nuestras esperanzas no consiguen provocar su existencia más de lo que nuestras añoranzas consiguen cambiar el Pasado. Este último tiene al menos el sabor, la sal, el estilo de nuestro ser individual. Pero el futuro está fuera del alcance de nuestros sueños y de nuestras sensaciones. En cada instante, es una infinidad de posibles bifurcaciones. Un esquema determinista aboliría la noción misma de tiempo (aquí el comprimido hizo flotar su primera nubecilla). Lo desconocido, lo no experimentado, lo inesperado, y todas sus deslumbrantes intersecciones, son partes integrantes de la vida humana. El esquema preciso, arrebatando a la aurora su elemento de sorpresa, rasuraría por ese mismo hecho todos los rayos del sol.
El Favodormo comenzaba a obrar en serio. Van acabó de ponerse el pijama (operación que había necesitado una buena hora de tanteos y de gestos torpes, generalmente inacabados) y se metió no menos torpemente en la cama. Soñó que hablaba en la sala de conferencias de un trasatlántico, y que un hippie que se parecía al autoestopista de Hilden le preguntaba burlonamente cómo podía explicar el hecho de que en los sueños sabemos que vamos a despertar; ¿no era ésa una certeza análoga a la de la muerte, y, en ese caso, a la del futuro…?
(…)
—Ada, no te rías de nuestra prosa filosófica —le reconvino su amante—. Lo único que ahora importa es que yo he dado una nueva vida al Tiempo amputándole de su hermano siamés el Espacio y del falso futuro. Mi propósito era escribir una especie de novela en forma de tratado sobre la Textura del Tiempo, un estudio sobre el velo de su substancia, ilustrado con metáforas crecientemente numerosas, que construirían progresivamente una historia de amor lógica, progresando desde el pasado hacia el presente y desplegándose en un relato concreto, y anularían progresivamente las analogías para volver a desintegrarse en una dulce abstracción.
 —Me pregunto —dijo Ada —si esa tentativa de descubrimiento se merece la policromía de una vidriera. Podemos saber el tiempo que hemos tomado. Podemos saber el tiempo que hemos dado. Pero no podemos saber lo que es el Tiempo. Sencillamente, nuestros sentidos no han sido hechos para percibirlo. Es como…

Vladimir Nabokov

Tłum. Leszek Engelking

Ada albo żar

Zreasumujmy.
Fizjologicznie poczucie Czasu to poczucie ciągłego stawania się, a jeśli „stawanie się» ma głos, to może nim być, co nie byłoby nienaturalne, ciągła wibracja; ale na Loga, nie mylmy Czasu z Brzęczeniem w uszach ani jakby dobywającego się z muszli szumu trwania z pulsowaniem naszej krwi. Z drugiej strony, ujmując rzecz filozoficznie, Czas to tylko pamięć w trakcie powstawania. W każdym indywidualnym życiu od kolebki do śmiertelnego łoża przebiega formowanie i wzmacnianie tego k r ę g o s ł u p a ś w i a d o m o ś c i, który jest czasem silnych. „Być» znaczy wiedzieć, że „byłeś». „Nie być» zakłada tylko nowy rodzaj (fałszywego) czasu: przyszłość. Odrzucam go. Życie, miłość, biblioteki nie mają przyszłości.  
Czas to wszystko, co chcecie, tylko nie popularny tryptyk: nieistniejąca już Przeszłość, pozbawiony trwania punkt Teraźniejszości i „jeszcze nie», które może nigdy nie nadejść. Nie. Są tylko dwa skrzydła. Przeszłość (zawsze istniejąca w moim umyśle) i Teraźniejszość (której mój umysł nadaje trwanie, a więc realność). Nawet dorzucając trzecią część, skrzydło spełnionych oczekiwań, przewidzianego, przeznaczonego, zdolność przeczucia, doskonałą prognozę, ciągle zwracamy nasz umysł do Teraźniejszości.
 Przeszłość postrzegana jest jako magazynowanie Czasu, a Teraźniejszość to proces owego postrzegania, przyszłość zaś nie jest elementem Czasu, nie ma nic wspólnego z Czasem ani z mglącą gazą jego struktury fizycznej. Przyszłość jest szarlatanem na dworze Chronosa. Myśliciele, myśliciele społeczni odczuwają Teraźniejszość jako dążenie za granice siebie samej ku na razie nieurzeczywistnionej „przyszłości», ale to topienie się w utopii, lewicowa polityka. Technologiczni Sofiści dowodzą, że korzystając z Praw światła, używając nowoczesnych teleskopów odczytujących zwykły druk w kosmicznych dalach, oczami naszych nostalgicznych przedstawicieli na innej planecie, możemy w istocie zobaczyć własną przeszłość (Goodson odkrywający Goodsona i tego typu rzeczy) w tym dokumentalne świadectwo naszej niewiedzy o tym, co trzymano dla nas w zapasie (i naszej wiedzy t e r a z), w konsekwencji czego Przyszłość istniała wczoraj , z czego wolno wyciągnąć wniosek, że istnieje dzisiaj. Może to i dobra fizyka, ale logika obrzydliwa, i Żółw Przeszłości nigdy nie przegoni Achillesa przyszłości, niezależnie od tego, jak zanalizujemy odległości na naszych zamglonych szkolnych tablicach.   
Postulując przyszłość w najlepszym przypadku (w najgorszym uciekamy się do trywialnych trików), niezmiernie rozszerzamy zwodniczą teraźniejszość, każąc jej wypełnić dowolną ilość czasu wszelkiego rodzaju informacjami, przewidywaniami i przeczuciami. W najlepszym wypadku „przyszłość» to idea hipotetycznej teraźniejszości oparta na naszym doświadczeniu następstwa, na naszej wierze w logikę i nawyk. W istocie, rzecz jasna, nasze nadzieje nie w większym stopniu mogą powołać ją do życia niż nasze żale zmienić Przeszłość. Ta ostatnia ma przynajmniej smak, strój i styl naszego indywidualnego jestestwa. Natomiast przyszłość jest daleka od naszych wyobrażeń i uczuć. W każdej chwili przedstawia ona nieskończoność rozwidlających się możliwości. Determinizm zlikwidowałby samo pojęcie czasu (w tym momencie nadpłynęła pierwsza chmurka wypuszczona przez pigułkę). To, co nieznane, jeszcze niedoświadczone i niespodziewane, wszystkie wspaniałe iksy wzajemnych przecięć stanowią nieodłączną część ludzkiego życia. Determinizm, ogałacając wschód słońca z niespodzianki, wymazałby wszystkie słoneczne promienie…
Pigułka zaczęła naprawdę działać. Skończył się przebierać, wkładać piżamę, co polegało na serii ruchów, na ogół dotąd niedokończonych, które zaczął godzinę wcześniej, i wśliznął się do łóżka. Przyśniło mu się, że wygłasza jakiś tekst w sali wykładowej transatlantyku i że jakiś włóczęga podobny do autostopowicza z Hilden szyderczo pyta, jak wykładowca wyjaśni fakt, że w snach mamy świadomość czekającego nas obudzenia, czy nie jest to analogiczne do pewności śmierci, a jeśli tak, to przyszłość…
(…)
– Nie wyśmiewaj się, moja Ado, z naszej prozy filozoficznej – zaprotestował jej kochanek. – Wszystko, co w tej chwili ważne, to fakt, że dałem nowe życie Czasowi, odcinając od niego jego siostrę syjamską Przestrzeń oraz fałszywą przyszłość. Moim celem było napisanie swego rodzaju długiego opowiadania w formie traktatu o Fakturze Czasu, studium jego woalowatej substancji, ilustrowanego metaforami, coraz liczniejszymi, bardzo stopniowo tworzącymi logiczną historię miłosną, rozwijającą się od 673 przeszłości do teraźniejszości, rozkwitającą jako konkretna opowieść, i równie stopniowo odwracającą analogie i rozpadającą się znów w bezbarwną abstrakcję. – Zastanawiam się – powiedziała Ada – czy próba odkrycia tych rzeczy warta jest barw witrażu. Możemy poznać czas, możemy poznać jakiś czas. Nigdy nie zdołamy poznać Czasu. Nasze zmysły po prostu nie nadają się do jego percepcji. To tak, jakby…


 

Czesław Miłosz

1911-2004, Polonia

Miłosz llegó por primera vez a los Estados Unidos en el 1946 y en el 1958 fue invitado a Berkeley. Finalmente, en el 1960 volvió ya en calidad de inmigrante y profesor en la Universidad de Berkeley, estancia que se prolongó hasta el año 1993. La primera etapa estuvo marcada por la incomprensión de la realidad americana, dado que decía no reconocer ni el comunismo, ni tampoco el capitalismo. La aceptación de su circunstancia llegó pasados varios años gracias a la relación con los jóvenes (bárbaros, como les solía llamar), traducciones al polaco y el ritmo de la vida que llevaba. En el 1980 recibió el Premio Nobel de la Literatura. Sin embargo, siempre tuvo que luchar contra la soledad y el aislamiento llegando a escribirse las cartas a sí mismo en alguna ocasión y buscar el consuelo en la copa del bourbon…. Su bagaje vital, cultural añadieron un tono apocalíptico y religioso de su escritura y la necesidad de tocar temas altos en la conversación profundizaron su sensación de la alienación. Nunca llegó a acostumbrarse a la naturaleza y el clima californianos.

Trad. Jan Zych

La montaña mágica

No recuerdo bien cuándo murió Budberg, hace dos o tres
años.
Ni cuándo Chen. Hace un año o más.
Un poco después de nuestra llegada, Budberg,
melancólicamente cortés,
Dijo que al principio es difícil acostumbrarse
Porque aquí no hay primavera ni verano, ni otoño ni
invierno.

«— He soñado seguido la nieve y los bosques de abedules.
Donde casi no hay estaciones del año, uno ni ve cómo pasa
el tiempo.
Ésta es, lo verá usted, la montaña mágica.»

Budberg: en mi niñez un apellido doméstico.
Mucho significaba en la región de Kiejdany
Esta familia rusa, de los alemanes bálticos.
No leí ninguno de sus trabajos, demasiado especiales.
Y Chen era, según entiendo, un excelente poeta.
Tengo que aceptarlo de buena fe porque él escribía sólo en
chino.

*

Octubre canicular, julio frío, en febrero florecen los árboles.
Los vuelos nupciales de los colibríes no anuncian la
primavera.
Sólo el arce fiel cada año hacía caer las hojas sin necesidad
Porque así aprendieron sus antepasados.

Sentí que Budberg tenía razón y me rebelaba.
¿No alcanzaré luego la potencia, no salvaré al mundo?
¿Y la gloria me rehuirá, no habrá ni tiara ni corona?
¿Ejercitaba yo a mí, al Único, para eso,
Para componer estrofas a las gaviotas y a las neblinas del
mar,
Escuchar cómo mugen allá abajo las sirenas de los barcos?

Y pasó. ¿Qué pasó? La vida.
Ahora no me avergüenzo de mi pérdida.
Una isla nublada donde el aullido de las focas
O el desierto calcinado, esto ya me basta
Para decir yes, tak, sí.*
«Hasta durmiendo trabajamos sobre la formación del
mundo.»
Sólo con perseverancia nace la perseverancia.
Con los gestos creaba yo una cuerda invisible.
Y trepaba por ella y ésta resistía.

*

¡Qué procesión! Quelles délices!
¡Qué birretes y togas con vueltas!
Mnogouvazhaemiy* Professor Budberg,
Most Distinguished Professor Chen
,
Escurecido Señor Profesor Milosz
Quien escribía poemas en alguna lengua extraña.
Quién pudiera contarlos. Y aquí el sol.
Blanquean pues las llamas de sus altas velas
Y cuántas generaciones de los colibríes les acompañan
Cuando van siguiendo así. Por la montaña mágica.
Y la neblina fría del mar quiere decir que de nuevo es julio.

Berkeley, 1975

* Muy estimado, en ruso en el original.

Fotogramas de La infancia de Iván de Andréi Trakovsky

Czarodziejska góra

Nie pamiętam dokładnie, kiedy umarł Budberg, albo dwa, albo trzy lata temu.
Ani kiedy Chen. Rok temu czy dawniej.
Wkrótce po naszym przyjeździe Budberg, melancholijnie łagodny,
Powiedział, że z początku trudno się przyzwyczaić,
Bo nie ma tutaj ni wiosny i lata, ni jesieni i zimy.

„— Śnił mi się ciągle śnieg i brzozowe lasy.
Gdzie prawie nie ma pór roku, ani spostrzec, jak upływa czas.
To jest, zobaczy Pan, czarodziejska góra”.

Budberg: w dzieciństwie domowe nazwisko.
Dużo znaczyła w kiejdańskim powiecie
Ta rosyjska rodzina, z bałtyckich Niemców.
Nie czytałem żadnej z jego prac, zanadto specjalne.
A Chen był podobno znakomitym poetą.
Muszę to przyjąć na wiarę, bo pisał tylko po chińsku.

*

Upalny październik, chłodny lipiec, w lutym kwitną drzewa.
Godowe loty kolibrów nie zwiastują wiosny.
Tylko wierny klon zrzucał co roku liście bez potrzeby,
Bo tak nauczyli się jego przodkowie.

Czułem, że Budberg ma rację, i buntowałem się.
Więc nie dostanę potęgi, nie uratuję świata?
I sława mnie ominie, ni tiary, ani korony?
Czyż na to ćwiczyłem siebie, Jedynego,
Żeby układać strofy dla mew i mgieł od morza,
Słuchać, jak buczą tam nisko okrętowe syreny?

Aż minęło. Co minęło? Życie.
Teraz nie wstydzę się mojej przegranej.
Jedna pochmurna wyspa ze szczekaniem fok
Albo sprażona pustynia, i tego nam dosyć,
Żeby powiedzieć yes, tak si.
„Nawet śpiąc, pracujemy nad stawaniem się świata”.
Tylko z wytrwałości bierze się wytrwałość
Gestami stwarzałem niewidzialny sznur.
I wspinałem się po nim, i trzymał mnie.

*

Jaka procesja! Quelles delices!
Jakie birety i z wyłogami togi!
Mnogouważajemyj Professor Budberg,
Most Distinguished Professor Chen
,
Ciemno Wielmożny Profesor Milosz,
Który pisywał wiersze w bliżej nieznanym języku.
Kto ich tam zresztą policzy. A tu słońce.
Tak, że bieleje płomień ich wysokich świec
I ileż pokoleń kolibrów im towarzyszy,
Kiedy tak posuwają się. Po czarodziejskiej górze.
I zimna mgła od morza znaczy, że znów lipiec.

Berkeley, 1975

Trasl. Czeslaw Milosz and Lillian Vallee

A Magic Mountain

I don’t remember exactly when Budberg died, it was either two years   
      ago or three.   
The same with Chen. Whether last year or the one before.   
Soon after our arrival, Budberg, gently pensive,   
Said that in the beginning it is hard to get accustomed,   
For here there is no spring or summer, no winter or fall.   

“I kept dreaming of snow and birch forests.   
Where so little changes you hardly notice how time goes by.   
This is, you will see, a magic mountain.”   

Budberg: a familiar name in my childhood.   
They were prominent in our region,   
This Russian family, descendants of German Balts.   
I read none of his works, too specialized.   
And Chen, I have heard, was an exquisite poet,   
Which I must take on faith, for he wrote in Chinese.

Sultry Octobers, cool Julys, trees blossom in February.   
Here the nuptial flight of hummingbirds does not forecast spring.   
Only the faithful maple sheds its leaves every year.   
For no reason, its ancestors simply learned it that way.   

I sensed Budberg was right and I rebelled.   
So I won’t have power, won’t save the world?   
Fame will pass me by, no tiara, no crown?   
Did I then train myself, myself the Unique,   
To compose stanzas for gulls and sea haze,   
To listen to the foghorns blaring down below?

Until it passed. What passed? Life.   
Now I am not ashamed of my defeat.   
One murky island with its barking seals   
Or a parched desert is enough   
To make us say: yes, oui, si.
«Even asleep we partake in the becoming of the world.”   
Endurance comes only from enduring.   
With a flick of the wrist I fashioned an invisible rope,   
And climbed it and it held me.   

What a procession! Quelles délices!
What caps and hooded gowns!
Most respected Professor Budberg,   
Most distinguished Professor Chen
,   
Wrong Honorable Professor Milosz   
Who wrote poems in some unheard-of tongue.   
Who will count them anyway. And here sunlight.   
So that the flames of their tall candles fade.   
And how many generations of hummingbirds keep them company   
As they walk on. Across the magic mountain.   
And the fog from the ocean is cool, for once again it is July.   

Berkeley, 1975

Saleh Diab

1967 – , Siria

Trad. Ada Trzeciakowska

*** Las gaviotas

Las gaviotas
no necesariamente son buenas guías en el mar
el invierno acecha
a cada instante
bajo los tamariscos

a la semana también
le cuesta arrancar

el día me mira
desde abajo
con los ojos de los ahogados

Tłum. Agata Kozak

*** Mewy

Mewy
niekoniecznie są dobrymi przewodnikami na morzu
zima czyha
na każdą chwilę
pod tamaryszkami

także i tydzień
ma trudności z rozruchem

dzień spogląda na mnie
z dołu
oczyma topielców

Fotogramas de Expiación de Joe Wright

Saleh Diab

1967 – , Siria

Trad. Ada Trzeciakowska

*** Mi abono del silencio

Mi abono del silencio
caduca en una semana
no sé qué debería hacer después

Quizá de mi ausencia
surja una orquesta
arranque el tiempo
que ahora está apagado

voy a esperar a que haga
buen tiempo
para ver el amargor en su plenitud

Tłum. Agata Kozak

*** Mój abonament na ciszę

Mój abonament na ciszę
jest ważny jeszcze przez tydzień
nie wiem co należy potem zrobić

być może z mojej nieobecności
wyłoni się orkiestra
uruchomi się czas
który teraz jest wyłączony

czekam
na ładną pogodę
żeby zobaczyć gorycz w całej pełni

Fotogramas de Viaje a Citeria de Theo Angelópoulos y Underground de Emir Kusturica

Stanisław Barańczak

1946-2014, Polonia

Trad. Manel Bellmunt Serrano

Postal desde este mundo

Lástima que Tú no estés aquí. Me he instalado en un lugar
desde el que tengo gratuitas y vastas vistas:
ponga donde me ponga sobre la enfriada tierra
de este aplastado punto, por encima de la cabeza
ese vacío glacial de siempre
con su empedernida respuesta guarda
silencio. El clima llevadero, pero impredecible.
Seguramente el aire es mejor que en cualquier otra parte.
Pero hay diferencias: la bandada de grullas, las sombras
de las palmeras y los rascacielos, el trueno, las ahuecadas nubes.
Pero basta de hablar de mí. Cuéntame cómo te va todo,
qué puede verse
siendo Tú.
(…)

Fotos propias. Povedilla y Mar Báltico.

Widokówka z tego świata

 Szkoda, że Cię tu nie ma. Zamieszkałem w punkcie,
 z którego mam za darmo rozległe widoki:
 gdziekolwiek stanąć na wystygłym gruncie
 tej przypłaszczonej kropki, zawsze ponad głową
 ta sama mroźna próżnia
 milczy swą nałogową
 odpowiedź. Klimat znośny, chociaż bywa różnie.
 Powietrze lepsze pewnie niż gdzie indziej.
 Są urozmaicenia: klucz żurawi, cienie
 palm i wieżowców, grzmot, bufiasty obłok.
 Ale dosyć już o mnie. Powiedz, co u Ciebie
 słychać, co można widzieć,
 gdy się jest Tobą.
 (…)

Pablo Neruda

1904-1973, Chile

El barco

Pero si ya pagamos nuestros pasajes en este mundo
por qué, por qué no nos dejan sentarnos y comer?
Queremos mirar las nubes,
queremos tomar el sol y oler la sal,
francamente no se trata de molestar a nadie,
es tan sencillo: somos pasajeros.

Todos vamos pasando y el tiempo con nosotros:
pasa el mar, se despide la rosa,
pasa la tierra por la sombra y por la luz,
y ustedes y nosotros pasamos, pasajeros.

Entonces qué les pasa?
Por qué andan tan furiosos?
A quién andan buscando con revólver?

Nosotros no sabíamos
que todo lo tenían ocupado,
las copas, los asientos,
las camas, los espejos,
el mar, el vino, el cielo.

Ahora resulta
que no tenemos mesa.
No puede ser, pensamos.
No pueden convencernos.
Estaba oscuro cuando llegamos al barco.
Estábamos desnudos.
Todos llegábamos del mismo sitio,
Todos veníamos de mujer y de hombre.
Todos tuvimos hambre y pronto dientes.
A todos nos crecieron las manos y los ojos
para trabajar y desear lo que existe.

Y ahora nos salen con que no podemos,
que no hay sitio en el barco,
no quieren saludarnos,
no quieren jugar con nosotros.

Por qué tantas ventajas para ustedes?
Quién les dio la cuchara cuando no habían nacido?

Aquí no están contentos,
así no andan las cosas.

No me gusta en el viaje
hallar, en los rincones, la tristeza,
los ojos sin amor o la boca con hambre.

No hay ropa para este creciente otoño
y menos, menos para el próximo invierno.
Y sin zapatos cómo vamos a dar la vuelta
al mundo, a tanta piedra en los caminos?

Sin mesa dónde vamos a comer,
dónde nos sentaremos si no tenemos silla?
Si es una broma triste, decídanse, señores,
a terminarla pronto,
a hablar en serio ahora.

Después el mar es duro.

Y llueve sangre.

Mi videopoema, adaptación de El barco

Tłum. Ada Trzeciakowska

Statek

Ale przecież zapłaciliśmy już za nasze bilety w tym świecie
dlaczego, dlaczego nie dacie nam spocząć i zjeść?
Chcemy popatrzeć na chmury,
chłonąć słońce i zapach soli,
mówiąc szczerze nie mamy zamiaru nikomu przeszkadzać,
to jest takie oczywiste: jesteśmy pasażerami.

Wszyscy przemijamy a czas wraz z nami:
przemija morze, żegna się róża,
ziemia przechodzi przez cień i światło,
my i wy, wszyscy przemijamy, pasażerowie.

W takim razie co się z wami dzieje?
Skąd ta wściekłość?
Kogo szukacie z rewolwerem w ręku?

Nie wiedzieliśmy,
że wszystko jest już zajęte,
kieliszki, miejsca,
łóżka, lustra,
morze, wino, niebo.

Okazuje się,
że nie ma dla nas stołu.
To nie możliwe, myślimy.
Nie przekonacie nas.
Było ciemno, kiedy dotarliśmy do statku.
Byliśmy nadzy.
Wszyscy przybyliśmy z tego samego miejsca.
Wszyscy pochodzimy od kobiety i mężczyzny.
Wszyscy byliśmy głodni i wyrosły nam zęby.
Wszystkim urosły ręce i oczy,
by pracować i pragnąć tego, co istnieje.

A wy teraz mówicie, że nie możemy,
że nie ma miejsca na statku,
nie chcecie nas przywitać,
nie chcecie się z nami bawić.

Dlaczego dla was rezerwujecie wszystkie przywileje?
Czy ktoś wam podał łyżkę, kiedy jeszcze was nie było?

My tutaj nie jesteśmy zadowoleni,
nie tak świat został ułożony.

Nie lubię podróżować
natykać się, po kątach, na smutek,
wzrok bez miłości lub głodne usta.

Brak nam ubrań na zbliżającą się jesień
i tym bardziej, tym bardziej na przyszłą zimę.
A bez butów jak okrążymy świat,
skoro na dogach leżą kamienie?

Bez stołu, gdzie zjemy,
gdzie usiądziemy, skoro nie mamy krzesła?
Jeśli to jakiś smutny żart, niech się państwo zdecydują,
zakończyć go szybko,
i porozmawiać poważnie.

Potem morze staje się srogie.

I z nieba pada krew.