escribo poemas cada vez más oscuros cuando es de día y me pongo delante de la hoja de papel rechazando palabras huecas la inspiración la inspiración no existe damas y caballeros el papel es el residuo de la noche
el papel es el residuo de muchas muchísimas noches cuando los ausentes escriben poemas cada vez más oscuros cállate tú mismo eres un payaso que se afana rechazando la inspiración obsesiones preceptos:
«recuerda honrar a tus muertos tanto a los de ayer como a los de hoy renunciando a las palabras huecas». las palabras huecas no existen, damas y caballeros, en el choque con el lugar vacante de quien se supone que falta
en el sueño y a quien aún no le han crecido las esperadas uñas y por tus uñas reconocerás cuánto te mereces a ti mismo y a los demás y en qué grado esta mugre bajo las uñas bajo la lengua es tuya ya que quieres pasarla de contrabando al campo de
la poesía
Foto propia
Szmugler
piszę coraz ciemniejsze wiersze gdy jest dzień i zasiadam do papieru odrzucając pustosłowie natchnienie natchnienia nie ma panie i panowie papier to jest pozostałość z nocy
papier to jest pozostałość z wielu wielu nocy gdy nieobecni piszą coraz ciemniejsze wiersze zamilcz sam jesteś błazen który się sili odrzucając natchnienie obsesje nakazy:
„pamiętaj abyś czcił swoich zmarłych zarówno wczorajszych jak i dzisiejszych rezygnując z pustosłowia” pustosłowia nie ma panie i panowie w zderzeniu z nieobsadzonym miejscem po kimś kogo ponoć zabrakło
we śnie i komu dotąd nie wyrosły spodziewane paznokcie po paznokciach zaś poznasz ile jesteś wart siebie i innych i na ile ten brud pod paznokciami pod językiem jest twój że go chcesz przeszmuglować w dziedzinie
(…) Janine Dakyns vivía en una pequeña callejuela contigua al hospital, y había estudiado en Oxford, como Michael. A lo largo de su vida había desarrollado una ciencia de la novela francesa del siglo XIX, libre de toda presunción intelectual y particular, en cierto modo, que siempre parte de un detalle oscuro, nunca de uno obvio, especialmente con relación a Gustave Flaubert, a quien con mucho apreciaba en mayor medida, y de cuya correspondencia, de miles de páginas, me citaba, en la ocasión más dispar, largos pasajes que cada vez volvían a despertar mi asombro. Por lo demás, Janine, que, a menudo, cuando exponía sus pensamientos, caía en un estado de entusiasmo casi preocupante, intentaba indagar a fondo los escrúpulos literarios de Flaubert con el mayor interés personal posible, esto es, en su miedo a la falsedad que, como solía decir, lo encadenaba semanas y meses enteros a su canapé y le hacía temer que nunca más podría escribir siquiera media línea sin comprometerse de la forma más embarazosa. En esa época, decía Janine, no sólo le parecía absolutamente impensable cualquier forma posterior de escritura, sino que más aún estaba convencido de que todo lo que había escrito hasta entonces se reducía a una yuxtaposición de los errores más inexcusables, de consecuencias trascendentales y de embustes. Janine afirmaba que los escrúpulos de Flaubert habían de ser atribuidos al embrutecimiento progresivo e incontenible que había observado y que, según creía, ya se estaba propagando por su propia cabeza. Una vez debió de decir que era como hundirse en la arena. Es posible que por este motivo, pensaba Janine, la arena tuviera un papel tan importante en todas sus obras. La arena lo conquistaba todo. Constantemente, seguía Janine, pasaban ingentes nubes de polvo a través de sus sueños diurnos y nocturnos, y arremolinadas sobre las áridas llanuras del continente africano, corrían hacia el norte, sobre el Mediterráneo y sobre la península Ibérica, hasta que en algún momento caían, como cenizas de fuego, sobre el jardín de las Tullerías, sobre un arrabal de Ruán o sobre un pequeño pueblo de Normandía, penetrando en los intersticios más diminutos. Flaubert veía el Sahara entero, decía Janine, en un grano de arena oculto en el dobladillo de un vestido de invierno de Emma Bovary, y, según él, cada átomo pesaba tanto como la cordillera del Atlas. A menudo, al finalizar el día, conversábamos sobre la visión del mundo de Flaubert en el despacho de Janine, donde había una cantidad tal de apuntes de clase, cartas y escritos de todo tipo, que uno podía imaginarse estar en medio de una marea de papel. Con el paso del tiempo, encima del escritorio, originariamente punto de partida o lo que es lo mismo, punto de convergencia de la asombrosa proliferación de papel, había surgido un verdadero paisaje con montañas y valles, que entre tanto, como un glaciar cuando alcanza el mar, se rompía en sus bordes, formando sobre el suelo en derredor nuevos sedimentos, que a su vez se deslizaban imperceptiblemente hacia el centro de la habitación. Ya hacía años, las masas de papel en constante crecimiento habían obligado a Janine a buscar refugio en otras mesas. Estas, sobre las que sucesivamente se habían ido consumando procesos semejantes de acumulación, representaban, por así decirlo, épocas tardías en el desarrollo del universo papelero de Janine. También la alfombra había desaparecido desde hacía mucho tiempo bajo unas cuantas capas de papel, que incluso, desde un suelo, al que descendía desde una media altura, había comenzado a escalar las paredes, cubiertas hasta el marco superior de la puerta con folios y documentos aislados, cada uno de ellos sujeto por una esquina con una chincheta y en parte unos sobre otros sin apenas espacio entre sí. Sobre los libros de las estanterías, donde fuera posible, había montañas de papeles, y en todo este papel, a la hora del crepúsculo, se reunía el reflejo de la luz que se disipaba, de la misma forma que antaño, pensé una vez, la nieve se congregaba sobre los campos bajo el cielo de la noche, negro como la tinta. El último lugar de trabajo de Janine fue un sillón, más o menos emplazado hacia el centro del cuarto, en el que se la veía sentada cuando se pasaba por delante de su puerta, abierta constantemente, inclinada hacia delante garabateando sobre una carpeta que sostenía sobre la rodilla, o bien recostada y perdida en pensamientos. En una ocasión, cuando le dije que entre sus papeles se parecía al ángel de la Melancolía, de Durero, resistiendo inmóvil entre los instrumentos de destrucción, me contestó que el aparente caos de sus cosas representaba en realidad algo así como un orden perfecto o que aspiraba a la perfección.
Fotografía de Tacita Dean
Tłum. Małgorzata Łukasiewicz
Pierścienie Saturna
(…) Janine Dakyns, mieszkająca przy małej uliczce opodal szpitala, studiowała, podobnie jak Michael, w Oksfordzie i z biegiem życia stworzyła prywatną niejako, wolną od wszelkiego intelektualnego zadęcia, wychodzącą zawsze od niejasnego szczegółu, nigdy od tego, co jawne, naukę o dziewiętnastowiecznej powieści francuskiej, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej przez nią cenionego Gustave’a Flauberta, z którego obszernej, liczącej tysiące stron korespondencji przy najróżniejszych okazjach cytowała długie, za każdym razem na nowo wprawiające mnie w zdumienie fragmenty. Ponadto Janinę, która wykładając swoje myśli, popadała często w stan niemal zatrważającego uniesienia, z maksymalnym zaangażowaniem osobistym starała się zgłębić pisarskie skrupuły Flauberta, lęk przed fałszem, który, jak mówiła, sprawiał czasem, że Flaubert tygodniami i miesiącami tkwił na kanapie, w strachu, że nigdy już nie napisze choćby pół linijki, nie kompromitując się najfatalniej. W takich okresach, mówiła Janinę, nie tylko wszelka przyszła praca pisarska wydawała mu się kompletnie wykluczona, ale był też przekonany, że wszystko, co napisał dotychczas, stanowi jedynie nagromadzenie najbardziej niewybaczalnych, nieprzewidywalnych w skutkach błędów i zakłamania. Janine utrzymywała, że przyczyną tych skrupułów były obserwowane przez Flauberta niepowstrzymane postępy głupoty, atakującej już, jak mniemał, jego własną głowę. To tak, miał kiedyś powiedzieć, jakby człowiek zapadał się w piach. Stąd prawdopodobnie, uważała Janine, tak wielkie znaczenie piasku w twórczości Flauberta. Piasek zagarnia wszystko. W dziennych i nocnych wizjach Flauberta, mówiła Janine, wciąż przetaczały się potworne chmury pyłu, wzbijały się nad suchymi równinami kontynentu afrykańskiego, ciągnęły potem na północ, ponad Morzem Śródziemnym i Półwyspem Iberyjskim, a wreszcie opadały niczym popiół na Tuilerie, na przedmieście Rouen albo na jakieś prowincjonalne miasteczko w Normandii, i wdzierały się w każdy kąt. W drobinie piasku z obrąbka zimowej toalety Emmy Bovary, mówiła Janine, Flaubert widział całą Saharę, a każdy pyłek ważył dlań tyle co góry Atlas. Często, pod koniec dnia, rozmawiałem z Janine o Flaubertowym oglądzie świata w jej gabinecie, gdzie wokół walało się takie mnóstwo notatek do wykładów, listów i wszelkiego rodzaju pism, aż człowiekowi wydawało się, że zalewa go powódź papieru. Na biurku, stanowiącym punkt wyjścia względnie punkt zbiorczy cudownego rozmnożenia papieru, z biegiem czasu uformował się prawdziwy papierowy krajobraz z górami i dolinami, który po brzegach, jak lodowiec z chwilą, gdy dociera do morza, urywał się gwałtownie i na podłodze dookoła tworzył nowe złogi, niepostrzeżenie sunące ku środkowi pokoju. Już przed paru laty pod naporem wciąż narastających na jej biurku stosów papieru Janinę zmuszona była wycofać się na inne stoły. Te stoły, na których następnie zachodziły podobne procesy akumulacji, reprezentowały, by tak rzec, późniejsze epoki rozwoju papierowego uniwersum Janinę. Dywan także od dawna zniknął pod pokładami papieru, ba, papier z podłogi, na którą stale opadał z poziomu średniego, zaczynał piąć się znów po ścianach, pokrytych aż po górną krawędź drzwi pojedynczymi, przytwierdzonymi pluskiewką zawsze tylko za róg, częściowo ponaczepianymi grubą warstwą jedne na drugie arkusikami i dokumentami. Książki na regałach też nasadzone miały, gdzie się tylko dało, czapy papierzysk, i w porze zmierzchu cały ten papier skupiał na sobie odblask gasnącego światła, jak niegdyś – tak sobie raz pomyślałem – śnieg na polach pod atramentowym nocnym niebem. Ostatnim miejscem pracy Janinę było umieszczone mniej więcej pośrodku krzesło i mijając zawsze otwarte drzwi jej pokoju, widziało się ją, jak siedzi na tym krzesełku, albo zgarbiona, gryzmoląc coś na podkładce, którą trzyma na kolanach, albo odchylona w tył i pogrążona w myślach. Kiedyś powiedziałem jej, że w otoczeniu swoich papierów wygląda jak nieruchomo tkwiący pośród narzędzi zniszczenia anioł Dürerowskiej melancholii, na co Janine odrzekła, że pozorny nieład jej gospodarstwa naprawdę przedstawia doskonały lub przynajmniej dążący do doskonałości ład.
En un oscuro tiempo, el ojo empieza a ver, Encuentro mi sombra en la sombra que se adensa; Escucho mi eco en los ecos del bosque, Señor de la naturaleza llorando ante un árbol. Vivo entre la garza y el abadejo, Bestias del monte y serpientes de las cuevas.
¿Qué es la locura sino nobleza de alma Irreductible a las circunstancias? ¡El día arde! Conozco la pureza de la desesperación pura. Mi sombra clavada a un muro sudoroso. Ese lugar entre las rocas, ¿es una caverna O un sendero tortuoso? El borde es cuanto tengo.
¡Una incesante tormenta de correspondencias! ¡Una noche rebosante de pájaros, una luna desgarrada, Y la medianoche que regresa en pleno día! El hombre va muy lejos para hallarse a sí mismo: Muerte del yo en una larga noche sin lágrimas, Todas las formas naturales irradiando luz inhumana.
Oscura, mi oscura luz y oscurecido mi deseo. Mi alma, como alguna enloquecida y caliente mosca de verano que Permanece zumbando en el umbral ¿Cuál yo es yo? Me elevo fuera de mi miedo de hombre arruinado. La mente entra en sí misma y Dios en la mente Y uno es Uno, libre en el viento de lágrimas.
W ciemny czas wzrok powraca, oko znów postrzega, Własny cień napotykam w coraz głębszym mroku; Własne echo rozróżniam w echach lasu wokół – Ja, korona stworzenia, płaczę u stóp drzewa. Żyję pomiędzy czaplą a czyżem; pomiędzy Szczytem orłów i kozic a jaskinią węży.
Czym jest szaleństwo, jeśli nie godnością, z którą Dusza nie godzi się na świat, na sytuację? Pożar dnia! Wiem, jak czyste są czyste rozpacze, Mój cień bywał przyparty do spotniałych murów. Ta skalna okolica – czy w niej jaskiń cienie, Czy kręta ścieżka? Krawędź – oto moje mienie.
Morze odpowiedniości, w nieprzerwanym sztormie! Po brzegi pełna ptaków noc, księżyc chropawy, Północ, powracająca w biały dzień! Do prawdy O sobie człowiek dąży długo i opornie – Poprzez konanie «ja» pod suchym okiem nocy, Przez blask nieziemski z wszystkich ziemskich form bijący.
Mrok, mrok jest w moim świetle, a głębsze żądz mroki. Dusza, jak mucha wściekła od upału, jeszcze Bzyczy u szyby, trąca szkło. Który ja jestem Mną? Upadły, podźwigam się z kałuży trwogi. Myśl wnika w siebie, Bóg w myśl; Pojedyńczość z wolna Staje się Pojednaniem, w rwącym wietrze wolna.
In a dark time
In a dark time, the eye begins to see, I meet my shadow in the deepening shade; I hear my echo in the echoing wood– A lord of nature weeping to a tree, I live between the heron and the wren, Beasts of the hill and serpents of the den.
What’s madness but nobility of soul At odds with circumstance? The day’s on fire! I know the purity of pure despair, My shadow pinned against a sweating wall, That place among the rocks–is it a cave, Or winding path? The edge is what I have.
A steady storm of correspondences! A night flowing with birds, a ragged moon, And in broad day the midnight come again! A man goes far to find out what he is– Death of the self in a long, tearless night, All natural shapes blazing unnatural light.
Dark, dark my light, and darker my desire. My soul, like some heat-maddened summer fly, Keeps buzzing at the sill. Which I is I? A fallen man, I climb out of my fear. The mind enters itself, and God the mind, And one is One, free in the tearing wind.