Robert Krajewski

1970 – 1991, Polonia

Después de ocho meses he vuelto a Polonia, a casa de mi madre y a la ciudad donde crecí. Lo celebro hoy con la vodka de frambuesa de mi madre y este poema de Robert.

Robert fue un poeta que creció en la misma ciudad que yo, una mediana y postindustrial ciudad de provincia en Polonia central. También estudiábamos en el mismo instituto. Las clases de Lengua y Literatura nos marcaron a ambos. Nos enseñaba el profesor Włodzimierz Rutkowski, que convertía estas horas en obras de arte, en unas clases magistrales de nivel académico. Participábamos en los mismos concursos literarios solo que yo lo hice siete años más tarde. Robert murió a los 21 años a causa de un hematoma intracraneal cuya existencia ignoraba. Dejó 77 poemas, que los críticos incluyen dentro de la corriente de la imaginación envalentonada (junto con Roman Honet). Le obsesionaba la muerte, la búsqueda de la ternura en un mundo donde el amor es imposible. Su fuerza radica en la absoluta sinceridad que implica nihilismo y una postura crítica. Su último poemario (1991) se titula Algo de una tortura latente.

Trad. Ada Trzeciakowska

EN LA ORILLA DE NADIE

Del dolor justo mejor
No te protejas, ni pienses
que la pena justa te ofenderá.
(C.K. Norwid)

Vinisteis  de un país
donde todos los ojos se apagaron una noche

Amasteis esta orilla no invadida por el dolor

alimentasteis a los cisnes
que, con su blancura, os separaban de las cenizas

a veces salían a la orilla
visteis
cómo se arrancaban las plumas
cómo se contoneaban por la orilla
de nadie

poco a poco acortaron la distancia
pensasteis en lo hermoso que sería
cuando sus grandes alas los elevasen con estrépito al cielo

se adormecieron vuestras almas encanecidas

pensasteis que sería hermoso
pero ellos no alzaron el vuelo
cayeron envenenados por vuestro pan

La consagración de la primavera de Pina Busch (collage propoo)

Po ośmiu miesiącach jestem z powrotem w Polsce, w domu mamy, w mieście, w kórym dorastałam. Świętuję malinówką mamy i tym oto wierszem Roberta.

Robert był poetą, który dorastał w tym samym mieście co ja – średniej wielkości, postindustrialnym, prowincjonalnym mieście w centralnej Polsce. Uczyliśmy się również w tym samym liceum. Zajęcia z języka i literatury odcisnęły piętno na nas wszystkich. Uczył nas profesor Włodzimierz Rutkowski, który potrafił zamienić te godziny w dzieła sztuki, w mistrzowskie wykady na poziomie akademickim. Braliśmy udział w tych samych konkursach literackich, tylko, że ja siedem lat później. Robert zmarł w wieku 21 lat z powodu krwiaka śródczaszkowego, o istnieniu którego nie wiedział. Pozostawił 77 wierszy, które krytycy zaliczają do nurtu wyobraźni ośmielonej (obok Romana Honeta). Jego obsesją była śmierć, poszukiwanie czułości w świecie, w którym miłość jest niemożliwa. Jego siła tkwi w absolutnej szczerości, która implikuje nihilizm i postawę krytyczną. Jego ostatni zbiór wierszy (1991) nosi tytuł Coś z utajonej kaźni.

NA BRZEGU NICZYIM

Oto lepiej smutku sprawiedliwego
Nie chroń się, ani myśl, że boleść
Sprawiedliwa obrazi cię.
(C.K. Norwid)

przyszliście z kraju
gdzie jednej nocy wszystkie oczy pogasły

pokochaliście ten brzeg nie porośnięty boleścią

karmiliście łabędzie
które bielą swoją oddzielały was od popiołów

czasami wychodziły na ląd
widzieliście
jak łuskają swoje pióra
jak stąpają po brzegu
niczyim

stopniowo zmniejszały dystans
myśleliście jak będzie pięknie
gdy wielkie skrzydła wzniosą je z łoskotem do nieba

ukołysały się wasze dusze siwiejące

myśleliście że będzie pięknie
lecz one nie wzleciały
padły zatrute waszym chlebem

Eduardo Lizalde

1929 – 2022, México

BELLÍSIMA

Y si uno de esos ángeles
me estrechara de pronto sobre su corazón,
yo sucumbiría ahogado por su existencia
más poderosa
.
Rilke, de nuevo

Óigame usted, bellísima,
no soporto su amor.
Míreme, observe de qué modo
su amor daña y destruye.
Si fuera usted un poco menos bella,
si tuviera un defecto en algún sitio,
un dedo mutilado y evidente,
alguna cosa ríspida en la voz,
una pequeña cicatriz junto a esos labios
de fruta en movimiento,
una peca en el alma,
una mala pincelada imperceptible
en la sonrisa…
yo podría tolerarla.

Pero su cruel belleza es implacable,
bellísima;
no hay una fronda de reposo
para su hiriente luz
de estrella en permanente fuga
y desespera comprender
que aún la mutilación la haría más bella,
como a ciertas estatuas.

Fotografía de Sarah Moon

Montaje propio

Tłum. Ada Trzeciakowska

PIĘKNA

 I gdyby nawet któryś anioł
nagle przygarnął mnie do serca, umarłbym,
porażony jego potężniejszym istnieniem.
Rilke, ponownie

Posłuchaj mnie, piękności,
nie zniosę twej miłości.
Spójrz na mnie, przypatrz się, w jaki sposób
twoja miłość krzywdzi i niszczy.
Gdybyś była trochę mniej piękna,
gdybyś miała gdzieś jakiś defekt,
okaleczony i widoczny palec,
coś chropowatego w twoim głosie,
mała blizna przy owocowych
ustach ciągle w ruchu,
piega na duszy,
nieudane pociągnięcie pędzlem niedostrzegalne
w uśmiechu…
mógłbym to jakoś wytrzymać.

Lecz twe okrutne piękno jest nieprzejednane,
piękności;
nie ma ani jednego listka wytchnienia
dla jej raniącego światła
gwiazdy w nieprzerwanym locie
i do rozpaczy doprowadza mnie myśl,
że okaleczenie uczyniłoby cię jeszcze piękniejszą,
jak niektóre posągi.

Robert Krajewski

1970 – 1991, Polonia

Robert fue un poeta que creció en la misma ciudad que yo, una mediana y postindustrial ciudad de provincia en Polonia central. También estudiábamos en el mismo instituto. Las clases de Lengua y Literatura nos marcaron a ambos. Nos enseñaba el profesor Włodzimierz Rutkowski, que convertía estas horas en obras de arte, en unas clases magistrales de nivel académico. Participábamos en los mismos concursos literarios solo que yo lo hice siete años más tarde. Robert murió a los 21 años a causa de un hematoma intracraneal cuya existencia ignoraba. Dejó 77 poemas, que los críticos incluyen dentro de la corriente de la imaginación envalentonada (junto con Roman Honet). Le obsesionaba la muerte, la búsqueda de la ternura en un mundo donde el amor es imposible. Su fuerza radica en la absoluta sinceridad que implica nihilismo y una postura crítica. Su último poemario (1991) se titula Algo de una tortura latente.

Trad. Ada Trzeciakowska

Ensayando las alas

está sola y no duerme todavía
observa a un torpe perro
tumbado en el suelo

es bella y espera con humildad el dolor

contempla sonriente la ventana
donde brincan los rayos de sol
«no hace mucho tiempo
era independiente
y a su manera bondadosa
estaba atenta
y se amaba a sí misma por su inquebrantable poder»

ahora le gustaría
ser una mujer más frívola
sensible a los halagos posesivos
desearía curar a las golondrinas
y hacer ofrendas de cuerpos consumidos por el fuego

está sola y no duerme todavía
piensa en una vida
que no le hacía falta

antes de que llegue el dolor
desplegará su poder una vez más
una última vez

Fotografías de Bernard Plossu (1945, Francia) 

Robert był poetą, który dorastał w tym samym mieście co ja – średniej wielkości, postindustrialnym, prowincjonalnym mieście w centralnej Polsce. Uczyliśmy się również w tym samym liceum. Zajęcia z języka i literatury odcisnęły piętno na nas wszystkich. Uczył nas profesor Włodzimierz Rutkowski, który potrafił zamienić te godziny w dzieła sztuki, w mistrzowskie wykady na poziomie akademickim. Braliśmy udział w tych samych konkursach literackich, tylko, że ja siedem lat później. Robert zmarł w wieku 21 lat z powodu krwiaka śródczaszkowego, o istnieniu którego nie wiedział. Pozostawił 77 wierszy, które krytycy zaliczają do nurtu wyobraźni ośmielonej (obok Romana Honeta). Jego obsesją była śmierć, poszukiwanie czułości w świecie, w którym miłość jest niemożliwa. Jego siła tkwi w absolutnej szczerości, która implikuje nihilizm i postawę krytyczną. Jego ostatni zbiór wierszy (1991) nosi tytuł Coś z utajonej kaźni.

próba skrzydeł

jest sama i nie śpi jeszcze
przygląda się pokracznemu psu
leżącemu na podłodze

jest piękna i pokornie czeka na ból

wpatruje się z uśmiechem w okno
po którym skaczą promyki słońca

„tak niedawno
była niepodległa
i na swój sposób przecież dobroduszna
była czujna
i kochała siebie za tę nieprzejednaną moc”

teraz chciałaby
zostać małą płochą kobietką
uległą zaborczym pochlebstwom
chciałaby leczyć jaskółki
i składać ofiary całopalenia

jest sama i nie śpi jeszcze
myśli o życiu
które jej nie było potrzebne

zanim nadejdzie ból
dźwignie swą moc raz jeszcze
raz ostatni

Rainer Maria Rilke

1875-1926, Austria

21 de marzo. Por la primavera, por la poesía, por Adam Zagajewski (en I aniversario de su muerte), por la gente de Ucrania: Rilke.

Adam Zagajewski escribió el poema, para el que realicé un ensayo cinematográfico (abajo), conmocionado por el atentado contra las Torres Gemelas. El poema es de inspiración rilkiana, quien, a su vez, escribió las elegías tras el trauma de la Primera Guerra Mundial (1912-1815; 1922 -con una pausa provocada por la apatía y depresión). El momento que vivimos me ha llevado a cuestionar el valor de la palabra poética, del arte, junto con Adorno, Godard, Różewicz. Este ano me sabe amargo el Día Internacional de la Poesía. Por mí, por esas valientes poetas ucranianas que ahora luchan tanto con la pluma como con las ametralladoras, intento buscar argumentos para convencerme de que sus versos y testimonios son importantes. Que no podemos callar, apartar la vista porque el silencio se traduce en una aceptación muda de los hechos. También evoco estas palabras de Dylan Thomas:
No entres dócilmente en esa buena noche,
Que al final del día debería la vejez arder y delirar;
Enfurécete, enfurécete ante la muerte de la luz.

Aunque los sabios entienden al final que la oscuridad es lo correcto,
Como a su verbo ningún rayo ha confiado vigor,
No entran dócilmente en esa buena noche.

Llorando los hombres buenos, al llegar la última ola
Por el brillo con que sus frágiles obras pudieron haber danzado en una verde bahía,
Se enfurecen, se enfurecen ante la muerte de la luz.

Y los locos, que al sol cogieron al vuelo en sus cantares,
Y advierten, demasiado tarde, la ofensa que le hacían,
No entran dócilmente en esa buena noche.

Y los hombres graves, que cerca de la muerte con la vista que se apaga
Ven que esos ojos ciegos pudieron brillar como meteoros y ser alegres,
Se enfurecen, se enfurecen ante la muerte de la luz.

Y tú, padre mío, allá en tu cima triste,
Maldíceme o bendíceme con tus fieras lágrimas, lo ruego.
No entres dócilmente en esa buena noche.
Enfurécete, enfurécete ante la muerte de la luz.

ENFURÉCETE, ALABA, CANTA, CELEBRA EL MUNDO MUTILADO, ¡PERO NO TE CALLES!

Trad. Eustaquio Barjau

Elegías de Duino

ELEGÍA IX

¿Por qué, si es posible pasar así el plazo
de la existencia, como laurel, un poco más oscuro que todo
otro verde, con pequeñas ondas en el borde
de todas las hojas (como sonrisa de un viento): por qué entonces
tener que ser humanos y, evitando destino,
anhelar destino?…
                           Oh, no porque haya felicidad,
esta ventaja prematura de una pérdida cercana.
No por curiosidad, o por ejercitar el corazón,
que también estaría en el laurel…

Sino porque estar aquí es mucho, y porque parece que nos
necesita todo lo de aquí, esto que es efímero, que
nos concierne extrañamente. A nosotros, los más efímeros. Una vez
cada cosa, sólo una vez. Una vez y ya no más. Y nosotros también
una vez. Nunca más. Pero este
haber sido una vez, aunque sólo una vez:
haber sido terrestre, no parece revocable.

Y por esto nos damos prisa y queremos llevarlo a cabo,
queremos abarcarlo en nuestras sencillas manos,
en la mirada más colmada y en el corazón sin palabras.
Queremos llegar a serlo. ¿A quién dárselo? Preferiblemente
conservarlo todo para siempre… Ay, a la otra relación,
ay, ¿qué se lleva uno al otro lado? No el mirar, lo que aquí
hemos aprendido lentamente, ni nada ocurrido aquí. Nada.
Entonces, los dolores. Entonces, sobre todo, la pesadumbre,
entonces, la larga experiencia del amor, entonces
lo inefable sólo. Pero luego,
bajo las estrellas, ¿qué?: éstas son inefables mejor.

Porque el caminante, de la ladera del borde de la montaña, no lleva
al valle un puñado de tierra, la inefable para todos, sino
una palabra conseguida, pura, la genciana
amarilla y azul. Estamos tal vez aquí para decir: casa,
puente, surtidor, puerta, cántaro, árbol frutal, ventana,
todo lo más: columna, torre… pero para decir, compréndelo,
oh para decir así, como ni las mismas cosas nunca
en su intimidad pensaron ser. ¿No es la secreta astucia
de esta tierra callada, que ella apremie a los amantes
a que en su sentimiento todas las cosas, sí todas las cosas se extasíen?
Umbral: qué es para dos
amantes que ellos gasten un poco el umbral,
ya viejo, de su puerta, también ellos, después de los muchos que les precedieron
y antes de los que vendrán después…, poca cosa.

Aquí es el tiempo de lo decible, aquí su país natal.
Habla y proclama. Más que nunca
van cayendo las cosas, las que podemos vivir, pues
lo que las sustituye, desplazándolas, es un hacer sin imagen.
Un hacer bajo costras que saltan por sí solas así que
la actividad de dentro las rebasa y se delimita de otro modo.
Entre los martillos aguanta
nuestro corazón, como la lengua
entre los dientes, que, no obstante,
sin embargo, sigue siendo la que celebra.

Celebra para el ángel el mundo, no el inefable, ante él
no puedes presumir del esplendor de lo que has sentido; en el Universo,
donde él, más sensible, siente, eres tú un novicio. Por esto muéstrale
lo sencillo, lo que, configurado de generación en generación,  
vive como cosa nuestra, junto a la mano y en la mirada.
Dile las cosas. Se quedará más sorprendido; como te quedaste tú
ante el cordelero de Roma, o ante el alfarero del Nilo.
Muéstrale cuán feliz puede ser una cosa, qué inocente y qué muestra,
cómo incluso el dolor que se queja se decide, puro, a la forma,
sirve como una cosa o muere entrando en una cosa, y al otro lado
escapa dichosamente al violín. Y estas cosas, que
confían en que podemos salvarlas, nosotros, los más perecederos,
nos confían algo que salva, a nosotros, los más perecederos.
Quieren que las transformemos del todo en el corazón invisible
¡en —oh, infinitamente— en nosotros! Da igual quiénes seamos al fin.

Tierra, ¿no es esto lo que tú quieres: invisible
resurgir en nosotros? ¿No es tu sueño
ser algún día invisible? ¡Tierra!, ¡invisible!
¿Qué es, si no transformación, la tarea que impones apremiante?
Tierra, amada, yo quiero. Oh créeme, ya no son necesarias
tus primaveras para ganarme para ti, una,
ay, una sola es ya demasiado para la sangre.
Inefablemente estoy decidido por ti, desde lejos.
Siempre tuviste razón y tu santa ocurrencia
en la muerte familiar.

Mira, yo vivo. ¿De qué? Ni la niñez ni el futuro
menguan… Existencia rebosante
surge en mi corazón.

Elegía X

Que un día, a la salida de esta enconada visión,
mi canto de júbilo y gloria ascienda a los ángeles que están conformes.
Que de los martillos del corazón, de claro batir,
ninguno fracase en cuerdas flojas, dubitantes
o que se rompen. Que el flujo de mi semblante
me haga más luminoso; que el llanto imperceptible
florezca. Oh, entonces, cuán queridas, noches, vais a ser para mí,
noches de aflicción. Que yo no os recibiera más de rodillas, inconsolables
hermanas, que no me entregara más suelto
a vuestro suelto cabello. Nosotros, que derrochamos dolores.
Cómo nuestros ojos, adelantándose, los buscan, en la triste duración,
a ver si terminan o no. Mas ellos son, ciertamente,
nuestro follaje de invierno, nuestra oscura pervinca,
uno de los tiempos del año secreto, no sólo
tiempo, son lugar, asentamiento, lecho, suelo, residencia.

Ciertamente, ay, cuán extranjeras son las callejas de la Ciudad del Dolor,
donde en el falso silencio, fuerte, hecho de exceso de ruido,
alardea de lo que ha sido vertido del molde
del vacío: el ruido dorado, el monumento que estalla.
Oh, de qué modo, sin dejar huella, un ángel les pisotearía el mercado de consuelos,
al que limita su iglesia, la que ellos compraron una vez terminada:
pulcra y cerrada y desengañada, como una oficina de correos en domingo.
Fuera, en cambio, se rizan siempre los bordes de la feria.
¡Columpios de libertad! ¡Buzos e ilusionistas del afán!
Y el tiro al blanco con figuritas, el tiro al blanco de la felicidad relamida,  
donde hay pataleo de diana y comportamiento de hojalata,
cuando uno, más diestro, acierta. De aplauso a azar
sigue él dando tumbos su camino; pues casetas de toda clase de curiosidades
solicitan, tamborilean y berrean. Para los mayores, no obstante,
hay todavía algo especial que ver, cómo el dinero se multiplica, anatómicamente,
no sólo como diversión: el órgano genital del dinero,
todo, la totalidad, el proceso, esto instruye y da
fecundidad…
…Oh, pero inmediatamente después de esto,
detrás de la última valla, en la que hay pegados anuncios del ‘Sin Muerte’,
de aquella cerveza amarga que parece dulce a los que la beben,
siempre que con ella mastiquen distracciones frescas…,
justo a espaldas de la valla, justo detrás, está lo real.
Hay niños que juegan y amantes que se cogen el uno al otro, aparte,
serios, en la mísera hierba, y los perros tienen su mundo.
A ir más allá todavía se siente movido el muchacho; tal vez ama a una joven
queja… Detrás de ella va él por praderas. Ella dice:
—Lejos. Vivimos allí fuera… ¿Dónde? Y el muchacho
sigue. Le conmueve su actitud de ella. El hombro, el cuello, tal vez
es de noble linaje. Pero la deja, se da la vuelta,
mira a un lado, hace una seña… ¿Qué? Ella es una queja.
 
Sólo los muertos jóvenes, en el primer estadio
de indiferencia intemporal, el de la deshabituación,
la siguen con amor. A muchachas
espera ella y se hace amiga de ellas. Les muestra en voz baja
lo que lleva. Perlas del dolor y los finos
velos de la paciencia. Con los muchachos ella anda en silencio.
Pero allí donde ellas viven, en el valle, una de las viejas, de las quejas
se ocupa del muchacho, cuando éste pregunta: —Éramos
—dice ella— una Gran Estirpe, en tiempos, nosotras, las quejas. Los padres  
practicaban la minería, allí, en la gran cordillera; entre los hombres
encontrarás de vez en cuando un trozo de protodolor afilado
o, expulsada de viejo volcán, la lava petrificada de la ira.
Sí, esto venía de allí. En otro tiempo fuimos ricas.

Y ella le lleva ligera por el ancho paisaje de las quejas,
le muestra las columnas de los templos o las ruinas
de aquellos castillos desde donde los príncipes de las quejas gobernaron
antaño sabiamente el país. Le muestra los grandes
árboles de lágrimas y los campos de la melancolía en flor,
(Los vivos sólo los conocen como suave follaje);
le muestra los animales de la tristeza, paciendo; a veces
un pájaro se asusta y, volándoles rasante a través de su mirada,
traza en el espacio la imagen escrita de un grito solitario.
Al atardecer le lleva a las tumbas de los viejos
del linaje de las quejas, las sibilas y los augures.
Mas se acerca la noche, por esto caminan más quedo, y pronto
se levanta la luna, el Monumento Funerario
que vela sobre todo. Hermana de aquella que está junto al Nilo,
la esfinge sublime: de la callada cámara
semblante.
Y ellos se asombran de la cabeza coronada que para siempre,
en silencio, puso el rostro de los hombres
sobre la balanza de las estrellas.

No lo abarca la mirada de él, en el vértigo
de la muerte temprana. Mas su mirada, o
saliendo de detrás del pschent, asusta al búho. Y éste,
rozándole levemente la mejilla,
aquélla, la de la más madura redondez,
dibuja blandamente, metiéndose en el nuevo
oído de muerto, sobre una hoja doble,
abierta, la silueta indescriptible.
 
Y más alto, las estrellas. Las estrellas del país del dolor.
Lentamente las va nombrando la queja: Aquí,
mira: el Jinete, la Vara, y a la constelación más llena
la llaman ellos: Guirnalda de Erutos. Luego, más allá, hacia el Polo:
Cuna; Camino; El Libro Ardiente; Muñeca; Ventana.
Pero en el cielo del Sur, pura como en el interior
de una mano bendita, la ‘M’, clara, resplandeciente
que significa las madres…

Pero el muerto tiene que seguir, y en silencio le lleva la queja
más vieja hasta el barranco,
donde brilla la Luna:
la fuente de la alegría. Con veneración
la nombra ella, dice: —Entre los hombres
ella es un río que arrastra.
Están al pie de la montaña.
Y allí ella le abraza, llorando.

Solitario él va subiendo, a los montes del protodolor.
Y sus pasos no se oyen siquiera desde el mudo destino.

Pero si los infinitamente muertos despertaran en nosotros un símbolo,
mira, señalarían tal vez los amentos del desnudo
avellano, los amentos que cuelgan, o bien
pensarían en la lluvia que cae sobre el oscuro reino terrestre.

Y nosotros, que pensamos en una dicha
creciente, sentiríamos la emoción o
que casi nos abruma
cuando cae algo feliz.

21 marca. Za wiosnę, za poezję, za Adama Zagajewskiego (w 1. rocznicę śmierci), za naród ukraiński: Rilke.

Adam Zagajewski napisał wiersz, do którego zrobiłam etiudę filmową, wstrząśnięty atakiem na World Trade Center. Inspiracją dla wiersza jest Rilke, który z kolei storzył elegie po traumie I wojny światowej (1912-1815,1922, z przerwą spowodowaną apatią i przygnębieniem). Moment, w którym żyjemy, doprowadził mnie do kwestionowania poezji, sztuki, wraz z Adorno, Godardem, Różewiczem. Bolą mnie te radosne obchody dnia poezji tutaj w Hiszpanii jak nigdy dotąd. Sama dla siebie, dla tych dzielnych ukraińskich dziewczyn, które walczą teraz zarówno piórem jak karabinem, staram się przekonać, że słowa i świadectwa są ważne. Że nie możemy milczeć, bo milczenie oznacza niemą akceptację faktów. Przywołuję też słowa Dylana Thomasa:
Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy,
Starość u kresu dnia niech płonie, krwawi;
Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy.

«Mędrcy, choć wiedzą, że ciemność w nich wkroczy –
Bo nie rozszczepią słowami błyskawic –
Nie wchodzą cicho do tej dobrej nocy.

Cnotliwi, płacząc kiedy ich otoczy
Wspomnienie czynów w kruchym wieńcu sławy,
Niech się buntują, gdy światło się mroczy.

Szaleni słońce chwytający w locie,
Wasz śpiew radosny by mu trenem łzawym;
Nie wchodźcie cicho do tej dobrej nocy.

Posępnym, którym śmierć oślepia oczy,
Niech wzrok się w blasku jak meteor pławi;
Niech się buntują, gdy światło się mroczy.

Błogosławieństwem i klątwą niech broczy
Łza twoja, ojcze w niebie niełaskawym.
Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy.
Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy»

BUNTUJMY SIE, , SŁAWMY I OPIEWAJMY OKALECZONY ŚWIAT, ALE NIE MILCZMY!

Tłum. Mieczysław Jastrun (IX) i Andrzej Lam (X)

Elegie Duinejskie

Elegia IX

Czemu więc, jeśli już trzeba, porę istnienia na ziemi
przybrać jak wawrzyn, nieco ciemniejszy niż wszelka
inna zieleń z małymi falami na każdym
brzeżku liścia (jak uśmiech wiatru): – czemuż tedy
do ludzkiej przymuszać się doli – i unikając losu
tęsknić za losem?…
Och, nie, że jest szczęściem
ten przedwczesny przywilej bliskiej utraty.
Nie z ciekawości albo dla wprawy serca,
co by mogło być także w wawrzynie…

Ale że ziemski byt znaczy wiele i że wszystkiemu tutaj
jesteśmy na pozór potrzebni, całej tej znikomości,
co nas przedziwnie dotyczy. Nas, najbardziej znikomych. Raz tylko,
wszystko tylko raz jeden. Raz i nie więcej. My także
raz tylko. Niepowrotnie. Lecz to
raz tylko istnieć, jeśli nawet raz tylko:
istnieć na Ziemi, wydaje się nieodwołalne.

I tak przynaglamy się, by dopełnić istnienia,
tak chcemy zmieścić je w naszych zwyczajnych dłoniach,
w przepełnionym spojrzeniu i w niemym sercu.
Chcemy być nim. – komu je oddać? Najchętniej
wszystko zachować na zawsze… Ach, w tamten inny układ,
biada, co się zabiera ze sobą? Nie zdolność widzenia,
z wolna tu wyuczoną, nic z tego, co tu się zdarzyło. Nic.
Ale cierpienia. Lecz przede wszystkim ciężar bytu,
lecz długie doświadczenie miłości – lecz
samo niewysłowione. Ale później
pośród gwiazd, cóż z tym począć: są głębiej niewyrażalne.
Przecież wędrowiec ze stoku góry znosi w dolinę
nie garść ziemi, niewysłowionej dla wszystkich, lecz tylko
jedno zdobyte słowo, czyste, żółtą i błękitną
gencjanę. Jesteśmy tu może tylko po to, by powiedzieć: dom,
most, studnia, brama, dzbanek, owocowe drzewo, okno –
najwyżej: kolumna, wieża… Ale powiedzieć, zrozum,
o, powiedzieć tak, jak nawet samym rzeczom
nie marzyło się nigdy. Czy to nie skryty podstęp
tej Ziemi, co umie milczeć, jej, która zniewala
kochanków, by w ich uczuciu wszystko ich zachwycało?
Próg: czymże to jest dla dwojga
kochanków, że własny wysłużony próg we drzwiach
zetrą cokolwiek obuwiem, także oni, po wielu przed nimi
i przed tymi, co przyjdą… przelotnie.

Tu czas Wyrażalnego, tu jego ojczyzna.
Powiedz i wyznaj. Bardziej niż kiedykolwiek
tam odpadają rzeczy dające się przeżyć, albowiem
to, co spycha, na miejsce ich wchodząc, jest ruchem bez obozu.
Czynnością pod skorupami, pękającymi radośnie, gdy wewnątrz
napór przerośnie siebie i inną znajdzie granicę.
Trwa między młotami
nasze serce jak język
między zębami, a jednak
nie przestaje wysławiać.

Sław przed Aniołem świat, nie ten wyrażalny, przed nim
próżno byś chełpił się przepychem uczuć; w bezmiarze,
tam, gdzie on czuje stokrotnie, tyś nowicjuszem. Więc pokaż
mu rzeczy zwykłe, co z pokolenia na pokolenie żyją
w nas jako nasza własność, pod ręką, w spojrzeniu.
Powiedz mu rzeczy. Stać będzie wstrząśnięty, jak stałeś
u powroźnika w Rzymie lub u garncarza nad Nilem.
Pokaż mu, jak szczęśliwa może być rzecz, jak niewinna i nasza,
jak nawet łkające cierpienie przestaje na kształt, bez wahania,
służy jak rzecz lub znika w rzecz – i na drugim brzegu
błogo wymyka się skrzypcom. – I te ze skonania
żyjące rzeczy pojmują, że ty je sławisz; śmiertelne,
nam powierzają ratunek, najbardziej śmiertelnym.
Chcą, byśmy je przemienili w swym niewidzialnym sercu
w nas – o, bezbrzeżnie w nas samych! Kim byśmy byli w końcu.
Ziemio, czyż nie jest to twoim pragnieniem: w nas
narodzić się niewidzialnie? – Czy to nie sen twój,
być jeden raz niewidzialną? – Ziemio! być niewidzialną!
Co, jeśli nie metamorfoza, jest twym naglącym żądaniem?
Ziemio, umiłowana, chcę. O, wierz, nie trzeba by było
odtąd twych wiosen, by mnie zjednać dla ciebie – jedna,
ach, jedna, to już za wiele dla mojej krwi.
Bezimiennie przystałem na ciebie, z najdalszych oddali.
Tyś zawsze miała słuszność, i twoim świętym pomysłem
jest zgon poufny.

Patrz, żyję. Z czego? Ani dzieciństwo ni przyszłość
nie tracą nic ze siebie… Byt niezmierzony
wytryska z mojego serca.

Elegia X

Żebym też kiedyś, u kresu gorzkiego przejrzenia,
radość i sławę wyśpiewał przyzwalającym aniołom.
Żeby ze zbitych do cna młotków mojego serca
żaden nie zawiódł na luźnych, niepewnych albo
porwanych strunach. Żeby moje płynące oblicze
mnie rozświetliło; żeby płacz niepozorny
rozkwitnął. O, jak będziecie wtedy, noce, mi bliskie,
strapione. Że was na klęczkach, niepocieszone siostry,
nie brałem w siebie, w wasz rozpuszczony
włos nie kryłem się ufnie. My, trwoniciele cierpienia.
Jakże my je z góry odrzucamy, w posępne trwanie,
bo nie skończą się może. Ale to one są przecież
naszym zimozielonym listowiem, ciemnym barwinkiem,
jedną z pór sekretnego roku — nie tylko
porą — są miejscem, gniazdem, siedliskiem, mieszkaniem.

Lecz, biada, jak obce są uliczki Miasta Boleści,
gdzie w fałszywej, z nadmiaru dźwięku powstałej
ciszy, butnie, z matrycy pustki odlew
się pyszni: wrzask pozłocony, kruszący się pomnik.
O, jak chętnie rozdeptałby im anioł ten rynek pociech,
odgraniczony kościołem, jego kupną gotowizną:
czystym, zamkniętym i smutnym jak poczta w niedzielę.
Ale na zewnątrz kotłują się zawsze jarmarczne atrakcje.
Huśtawki wolności! Poławiacze, kuglarze zapału!
I szczęścia wystrojonego figurki w strzelnicy,
ruchome skaczące cele, dźwięk dające blaszany,
gdy strzelec fortunny trafi. Od trafu do przypadku
toczy się dalej; bo kramy z wszelakim cudactwem
wabią, bębnią i beczą. Dla dorosłych natomiast
jest widok osobny, jak pieniądz się mnoży, anatomicznie,
nie tylko do śmiechu: organ płciowy pieniądza,
wszystko, całość i przebieg — to uczy i czyni
płodnym………
…. Och, ale zaraz za tym, nieco dalej,
za płotem oklejonym plakatami „Todlos”,
tego gorzkiego piwa, co zda się słodkie pijącym,
gdy przeżuwają do niego ciągle nowe rozrywki…,
zaraz z tyłu parkanu, za nim jest rzeczywiście.
Dzieci się bawią i kochankowie trzymają się z boku,
poważnie, na lichej trawie, i psy korzystają z natury.
Coś dalej ciągnie młodzieńca; być może kocha młodą
Skargę….. Za nią idzie na łąki. A ona mówi:
— Daleko. Mieszkamy tam, za miastem….. Gdzie? I młodzieniec
idzie za nią. Jej postać go wzrusza. Ramiona i szyja —
może to ród znamienity? Lecz ją zostawia, odchodzi,
odwraca się, skinął… Cóż to? Ona jest Skargą.

Tylko młodzi umarli, we wczesnym okresie
bezczasowej obojętności, odzwyczajania,
idą za nią z miłością. Na dziewczęta
czeka i zaprzyjaźnia się z nimi. Pokazuje im cicho,
co ma na sobie. Perły cierpienia i delikatne
welony cierpliwości. — Z chłopcami idzie
w milczeniu.

Lecz tam, gdzie mieszkają, w dolinie, jedna ze starszych Skarg
zwraca się żywo ku chłopcu, kiedy ten pyta: — Byliśmy,
mówi, Wielkim Rodem, kiedyś, my Skargi. Przodkowie
pracowali w kopalniach tam, w tych górach; u ludzi
znajdziesz niekiedy kawałek szlifowanego pra-bólu
lub, ze starego wulkanu, gniew skamieniały w szlakę.
Tak, to pochodzi stamtąd. Byliśmy kiedyś bogaci. —

I prowadzi go lekko przez Skarg krajobraz rozległy,
pokazuje słupy świątyni albo zwaliska
zamków, z których niegdyś książęta Skargowie
krajem mądrze rządzili. Pokazuje wysokie
drzewa łez i pola kwitnącej melancholii
(żyjący znają ją tylko jako roślinę liściastą);
pokazuje zwierzęta smutku na łące — a czasem
skoczy ptak i przetnie im w płaskim locie widzenie
hieroglifem swojego samotniczego krzyku. —
Zaś wieczorem na groby przodków go wiedzie
ze Skargów rodu, dawnych sybilli i wieszczków.
A kiedy noc się zbliża, wędrują ciszej, i wkrótce
księżyc się wznosi, ten nad wszystkim
czuwający grobowiec. Podobny do tego nad Nilem,
wzniosły Sfinks —: utajnionej komnaty
oblicze.
I zdumiewają się głowie królewskiej, która na zawsze,
milcząca, twarz ludzką
złożyła na wadze gwiazd.

Tego już wzrok nie ogarnia, we wczesnej śmierci
mętniejący. Lecz jej spojrzenie,
spoza krawędzi pszentu, wypłasza sowę. A ona,
muskając w wolnym przelocie policzek,
tę najdojrzalszą okrągłość,
wrysowuje miękko w nowy
słuch umarłego, nad podwójnie
otwartą kartą, nieopisany obrys.

A wyżej, gwiazdy. Nowe. Gwiazdy Krainy Boleści.
Wolno nazywa je Skarga: — Tu,
patrz, to Jeździec, to Laska, a ten większy gwiazdozbiór
zowią: Wieniec Owoców. I dalej, bliżej bieguna:
Kołyska; Droga; Płonąca Księga; Lalka; Okno.
Na niebie zaś południowym, czyste jak we wnętrzu
błogosławionej dłoni, jasno świecące M,
które oznacza Matki…… —

Lecz Zmarły musi odejść; w milczeniu prowadzi go starsza
Skarga do wąwozu w dolinie,
gdzie w blasku księżyca coś lśni:
Źródło Radości. Z nabożną czcią
nazywa je, mówi: — U ludzi
jest ono doniosłą rzeką. —

Stoją u podnóża gór.
Obejmuje go, płacząc.

Samotnie się wspina, ku górom pra-bólu.
I nawet jego kroki nie dźwięczą z głuchego losu.

*
Lecz gdyby mieli ci nieskończenie umarli wzbudzić
w nas podobieństwo, patrz, wskazaliby może kotki
bezlistnej leszczyny, zwisające, albo
deszcz, co na mroczną ziemię pada wczesną wiosną. —
My zaś, którzy o szczęściu rosnącym
myślimy, poczulibyśmy wzruszenie,
które nas do żywego dojmuje,
kiedy szczęście pada.

Robert Krajewski

1970 – 1991, Polonia

Robert fue un poeta que creció en la misma ciudad que yo, una mediana y postindustrial ciudad de provincia en Polonia central. También estudiábamos en el mismo instituto. Las clases de Lengua y Literatura nos marcaron a ambos. Nos enseñaba el profesor Włodzimierz Rutkowski, que convertía estas horas en obras de arte, en unas clases magistrales de nivel académico. Participábamos en los mismos concursos literarios solo que yo lo hice siete años más tarde. Robert murió a los 21 años a causa de un hematoma intracraneal cuya existencia ignoraba. Dejó 77 poemas, que los críticos incluyen dentro de la corriente de la imaginación envalentonada (junto con Roman Honet). Le obsesionaba la muerte, la búsqueda de la ternura en un mundo donde el amor es imposible. Su fuerza radica en la absoluta sinceridad que implica nihilismo y una postura crítica. Su último poemario (1991) se titula Algo de una tortura latente.

Trad. Ada Trzeciakowska

la nieve que ha caído

creo
que tiene que ser una nieve hermosa

bella como una ensoñación
que se fue ayer
junto con las aves del Estínfalo

lloré durante toda la noche

ahora estoy jugando
con los dioses sobornables
-lo que está en juego es Platón-

Fotografías de Kansuke Yamamoto (1914–1987) 

Robert był poetą, który dorastał w tym samym mieście co ja – średniej wielkości, postindustrialnym, prowincjonalnym mieście w centralnej Polsce. Uczyliśmy się również w tym samym liceum. Zajęcia z języka i literatury odcisnęły piętno na nas wszystkich. Uczył nas profesor Włodzimierz Rutkowski, który potrafił zamienić te godziny w dzieła sztuki, w mistrzowskie wykady na poziomie akademickim. Braliśmy udział w tych samych konkursach literackich, tylko, że ja siedem lat później. Robert zmarł w wieku 21 lat z powodu krwiaka śródczaszkowego, o istnieniu którego nie wiedział. Pozostawił 77 wierszy, które krytycy zaliczają do nurtu wyobraźni ośmielonej (obok Romana Honeta). Jego obsesją była śmierć, poszukiwanie czułości w świecie, w którym miłość jest niemożliwa. Jego siła tkwi w absolutnej szczerości, która implikuje nihilizm i postawę krytyczną. Jego ostatni zbiór wierszy (1991) nosi tytuł Coś z utajonej kaźni.

ŚNIEG, KTÓRY SPADŁ

myślę
że to musi być piękny śnieg

piękny jak sen
który odszedł wczoraj
z ptakami stymfalskimi

płakałem przez noc

teraz gram
z bożkami sprzedajnymi –
stawką jest Platon

Robert Krajewski

1970 – 1991, Polonia

Robert fue un poeta que creció en la misma ciudad que yo, una mediana y postindustrial ciudad de provincia en Polonia central. También estudiábamos en el mismo instituto. Las clases de Lengua y Literatura nos marcaron a ambos. Nos enseñaba el profesor Włodzimierz Rutkowski, que convertía estas horas en obras de arte, en unas clases magistrales de nivel académico. Participábamos en los mismos concursos literarios solo que yo lo hice siete años más tarde. Robert murió a los 21 años a causa de un hematoma intracraneal cuya existencia ignoraba. Dejó 77 poemas, que los críticos incluyen dentro de la corriente de la imaginación envalentonada (junto con Roman Honet). Le obsesionaba la muerte, la búsqueda de la ternura en un mundo donde el amor es imposible. Su fuerza radica en la absoluta sinceridad que implica nihilismo y una postura crítica. Su último poemario (1991) se titula Algo de una tortura latente.

Trad. Ada Trzeciakowska

ESCALERA DE JACOB

no hay claridad omnipresente
y no puedo ver tus ojos

te sorprenderá
dicen con desprecio
que no he visto
ejecuciones realizadas con destreza
que no conocí el olor
de la cal muerta

en verdad
los veo a todos
cada día
mientras suben por una escalera alta
de uno en uno ascienden
a los cielos

también veo a un joven
que expiró bajo el látigo
va subiendo lentamente
peldaño a peldaño
se detiene en la cima
de la escalera de jacob
mira a mi lado
suspira 
y se lanza al cielo
agitando sus flacos brazos
como un pájaro alcanzado por una bala

vuela sólo un momento
cae de bruces con estrépito
muere
pero su espalda, endurecida por la sangre
se pone más y más
azul

Fotografías de Francesca Woodman (1958-1981)

Robert był poetą, który dorastał w tym samym mieście co ja – średniej wielkości, postindustrialnym, prowincjonalnym mieście w centralnej Polsce. Uczyliśmy się również w tym samym liceum. Zajęcia z języka i literatury odcisnęły piętno na nas wszystkich. Uczył nas profesor Włodzimierz Rutkowski, który potrafił zamienić te godziny w dzieła sztuki, w mistrzowskie wykady na poziomie akademickim. Braliśmy udział w tych samych konkursach literackich, tylko, że ja siedem lat później. Robert zmarł w wieku 21 lat z powodu krwiaka śródczaszkowego, o istnieniu którego nie wiedział. Pozostawił 77 wierszy, które krytycy zaliczają do nurtu wyobraźni ośmielonej (obok Romana Honeta). Jego obsesją była śmierć, poszukiwanie czułości w świecie, w którym miłość jest niemożliwa. Jego siła tkwi w absolutnej szczerości, która implikuje nihilizm i postawę krytyczną. Jego ostatni zbiór wierszy (1991) nosi tytuł Coś z utajonej kaźni.

drabina jakubowa

mówią z pogardą
że nie widziałem
sprawnie prowadzonych egzekucji
że nie czułem zapachu
gaszonego wapna

zaprawdę
widzę ich wszystkich
codziennie
jak po wysokiej drabinie
wchodzą pojedynczo
w niebiosa
widzę też chłopca
który skonał pod pejczem
idzie powoli
szczebel po szczeblu
przystaje u szczytu
jakubowej drabiny
ogląda się w moją stronę
wzdycha
i rzuca się w niebiosa
wymachując chudymi rękami
jak postrzelony ptak

leci tylko chwilę
upada na twarz z łoskotem
umiera
ale jego zrogowaciałe od krwi plecy
błękitnieją
coraz bardziej

Zbigniew Herbert

1924-1998, Polonia

Trad. Xaverio Ballester

Mira

Un firmamento tan frío como la piedra donde sus alas aguzan
ángeles altivos y muy sobrenaturales
marchando por travesados de resplandor y peñas de sombra
se van abismando despacio en un cielo imaginario
pero momentos después salen todavía más pálidos
por la otra parte del cielo por la otra parte de los ojos
No digas que no es cierto que no hay ángeles
hundida en la charca de tu cuerpo indolente
tú que todo lo ves según el color de tus ojos
y te alzas saciada del mundo – en la frontera de tus pestañas

Fotografías de Duane Michels (1932 – , EE.UU.)

Zobacz

Błękit zimny jak kamień o który ostrzą skrzydła
aniołowie wyniośli i bardzo nieziemscy
idąc po szczeblach blasku i po głazach cienia
zapadają się z wolna w urojone niebo
lecz po chwili wychodzą jeszcze bardziej bladzi
po tamtej stronie nieba po tamtej stronie oczu
Nie mów że to nieprawda że nie ma aniołów
pogrążona w sadzawce leniwego ciała
ty która widzisz wszystko w kolorze swych oczu
i stajesz syta świata – na granicy rzęs

Transl. Alissa Valles

Look

The blue winter sky like a stone on which angels
sublime and quite unearthly sharpen their wings
moving on rungs of radiance on crags of shadow
they gradually sink into the imaginary heavens
but in another moment they emerge even paler
on the other side of the sky the eye’s other side
Don’t say that it’s not true there aren’t any angels
you immersed in the pool of your indolent body
you who see everything through your eye’s color
and stand sated with world – at your lashes’ edge

Mark Strand

1934-2014, EE. UU.

Trad. Ezequiel Zaindewerg

XLV en «Dark Harbor»

Estoy seguro de que encontrarías brumoso este lugar,
y sus montones de chalets de piedra que habría que arreglar urgentemente.
Unos grupos de almas, enfundadas en túnicas, están sentadas en los campos,

o van por los caminos serpenteantes de tierra. Son amables
y ajenas a sus cuerpos que, silbando, atraviesa
el viento. No hace mucho,

me detuve a descansar en un lugar en que una bruma
especialmente espesa subía desde el río. Alguien
que había dicho conocerme de hace años

se acercó y me contó que en los alrededores
había muchos poetas que deseaban regresar a la vida.
Estaban listos para pronunciar las palabras que no habían podido decir,

palabras cuya ausencia había sido el silencio del amor,
del dolor, y del placer, incluso. Después se fue a reunir con un grupito,
que estaba junto a un fuego. Me pareció reconocer

algunas de las caras, pero a medida que me iba acercando escondían
sus rostros debajo de las alas. Yo giré la cabeza y miré en dirección a las colinas
que se alzaban sobre el río, donde la luz dorada del crepúsculo

Fotogramas de El sanatorio de la clepsidra de W. J. Has (1973)

Tłum.  Agnieszka Kołakowska

XLV w «Mroczna przystań»

Narzekałbyś tu na mgłę, i na te liche chaty
Posklecane z kamieni.
Grupki dusz siedzą w polach, okryte pelerynami,

Albo się snują po krętych, nieubitych drogach.
Są grzeczne i nieczułe na głucho świszczący wiatr,
Który przeszywa ich ciała.

Przystanąłem odpocząć w miejscu, gdzie mgła znad rzeki
Była szczególnie gęsta. Ktoś podszedł do mnie, twierdząc,
Że lata temu mnie znał, i powiedział,

Że bardzo wielu poetów, którzy błąkają się tutaj,
Chciałoby wrócić do życia: chcieliby wypowiedzieć
To, czego dawniej wysłowić nie umieli –

Te słowa, których brak był milczeniem miłości,
Bólu, nawet rozkoszy. Potem przyłączył do grupki
Zebranej wokół ogniska. Niektóre spośród twarzy

Wydały mi się znajome, lecz na mój widok wszyscy
Wsunęli głowy pod skrzydła. Spojrzałem na pagórki
Wznoszące się nad rzeką, gdzie wschód i zachód słońca

Są tak samo złociste. Coś trzepotało skrzydłami,
Latając tam i z powrotem, aż zastygło w powietrzu.
Był to anioł, z tych dobrych, i zaraz miał zaśpiewać.

XLV from «Dark Harbor»

I am sure you would find it misty here,
With lots of stone cottages badly needing repair.
Groups of souls, wrapped in cloaks, sit in the fields

Or stroll the winding unpaved roads. They are polite,
And oblivious to their bodies, which the wind passes through,
Making a shushing sound. Not long ago,

I stopped to rest in a place where an especially
Thick mist swirled up from the river. Someone,
Who claimed to have known me years before,

Approached, saying there were many poets
Wandering around who wished to be alive again.
They were ready to say the words they had been unable to say

Words whose absence had been the silence of love,
Of pain, and even of pleasure. Then he joined a small group,
Gathered beside a fire. I believe I recognized

Some of the faces, but as I approached they tucked
Their heads under their wings. I looked away to the hills
Above the river, where the golden lights of sunset

And sunrise are one and the same, and saw something flying
Back and forth, fluttering its wings. Then it stopped in mid-air.
It was an angel, one of the good ones, about to sing.

Rainer Maria Rilke

1875-1926, Austria

Trad. Jaime Ferrero Alemparte

Segunda elegía. Elegías de Duino (frag.)

Todo ángel es terrible (…) Si ahora avanzara el arcángel,
el peligroso, desde atrás de las estrellas, un solo paso,
que bajara y se acercara: el propio corazón, batiendo
alto, ¿nos mataría? ¿Quién es usted?
(…)
Porque nosotros, siempre que sentimos, nos evaporamos;
ay, nosotros nos exhalamos a nosotros mismos,
nos disipamos; de ascua en ascua soltamos un olor cada
vez más débil. Probablemente alguien nos diga: Sí,
entras en mi sangre; este cuarto, la primavera se llena
de ti…, ¿de qué sirve? Él no puede retenernos,
nos desvanecemos en él y en torno suyo.
Y aquellos que son hermosos, oh, ¿quién los retiene?
Incesantemente la apariencia llega y se va de sus
rostros. Como rocío de la hierba matinal se esfuma
de nosotros lo que es nuestro, como el calor
de un plato caliente. Oh, sonrisa ¿a dónde? Oh,
mirada a lo alto: nueva, cálida, fugitiva
ola del corazón; sin embargo, ay, somos eso. ¿Entonces
el firmamento, en el que nos disolvemos, sabe
a nosotros? ¿De veras los ángeles recapturan solamente
lo suyo, lo que han irradiado, o a veces, como
por descuido, hay algo nuestro en todo ello? ¿Estamos
tan entremezclados en sus facciones, como la vaga
expresión en los rostros de las mujeres preñadas?
Ellos no lo advierten en el torbellino de su regreso
a sí mismos. (¿Cómo habrían de advertirlo?).

¿Cambian de plumaje los ángeles en primavera? Foto propia.

Tłum. Mieczysław Jastrun

Druga elegia. Elegie Duinejskie (fragm.)

Każdy anioł przeraża (…)
Gdyby teraz archanioł, straszliwy, wyszedłszy zza gwiazd
o krok tylko ku naszej zniżył się stronie, w niebo –
wzbite zabiłoby nas własne serce. Kto jesteście?
(…)
Gdyż ogarnięci uczuciem spalamy się, ach, zawsze
ulatniamy się z naszych oddechem; od drwa płonącego do drwa
wydajemy woń coraz słabszą. A wtedy ktoś nam powiada:
tak, w krew moją wchodzisz, ten pokój, ta wiosna
napełnia się tobą… Daremnie, nas nie zatrzyma,
znikamy w nim, wokół niego. A ci, co są piękni,
o, któż ich zdoła powstrzymać? Nieustannie powstaje
pozór w ich twarzy i pierzcha. Jak z pierwszych traw rosa
ulatnia się z nas to wszystko, co nasze, jak żar
z gorącego pokarmu. O, uśmiech, dokąd? O, spojrzenie w górę:
nowa, ciepła, nadpływająca falo serca; – 
biada mi, jednak tym wszystkim jesteśmy. Czy przypadamy
do smaku wszechświatom, w których nikniemy? Czy aniołowie
przechwytują to tylko, co z nich jest, naprawdę, czy może
jakby z niedopatrzenia na w tym niekiedy swój udział
cząstka naszego bytu? Czyli jesteś tylko
tyle wmieszani w ich rysy, ile niepokój w twarze
brzemiennych kobiet? Nie widzą tego w chaosie
powrotu do siebie. (Jakże mieliby dostrzec).