Después de ocho meses he vuelto a Polonia, a casa de mi madre y a la ciudad donde crecí. Lo celebro hoy con la vodka de frambuesa de mi madre y este poema de Robert.
Robert fue un poeta que creció en la misma ciudad que yo, una mediana y postindustrial ciudad de provincia en Polonia central. También estudiábamos en el mismo instituto. Las clases de Lengua y Literatura nos marcaron a ambos. Nos enseñaba el profesor Włodzimierz Rutkowski, que convertía estas horas en obras de arte, en unas clases magistrales de nivel académico. Participábamos en los mismos concursos literarios solo que yo lo hice siete años más tarde. Robert murió a los 21 años a causa de un hematoma intracraneal cuya existencia ignoraba. Dejó 77 poemas, que los críticos incluyen dentro de la corriente de la imaginación envalentonada (junto con Roman Honet). Le obsesionaba la muerte, la búsqueda de la ternura en un mundo donde el amor es imposible. Su fuerza radica en la absoluta sinceridad que implica nihilismo y una postura crítica. Su último poemario (1991) se titula Algo de una tortura latente.
Trad. Ada Trzeciakowska
EN LA ORILLA DE NADIE
Del dolor justo mejor No te protejas, ni pienses que la pena justa te ofenderá. (C.K. Norwid)
Vinisteis de un país donde todos los ojos se apagaron una noche
Amasteis esta orilla no invadida por el dolor
alimentasteis a los cisnes que, con su blancura, os separaban de las cenizas
a veces salían a la orilla visteis cómo se arrancaban las plumas cómo se contoneaban por la orilla de nadie
poco a poco acortaron la distancia pensasteis en lo hermoso que sería cuando sus grandes alas los elevasen con estrépito al cielo
se adormecieron vuestras almas encanecidas
pensasteis que sería hermoso pero ellos no alzaron el vuelo cayeron envenenados por vuestro pan
La consagración de la primavera de Pina Busch (collage propoo)
Po ośmiu miesiącach jestem z powrotem w Polsce, w domu mamy, w mieście, w kórym dorastałam. Świętuję malinówką mamy i tym oto wierszem Roberta.
Robert był poetą, który dorastał w tym samym mieście co ja – średniej wielkości, postindustrialnym, prowincjonalnym mieście w centralnej Polsce. Uczyliśmy się również w tym samym liceum. Zajęcia z języka i literatury odcisnęły piętno na nas wszystkich. Uczył nas profesor Włodzimierz Rutkowski, który potrafił zamienić te godziny w dzieła sztuki, w mistrzowskie wykady na poziomie akademickim. Braliśmy udział w tych samych konkursach literackich, tylko, że ja siedem lat później. Robert zmarł w wieku 21 lat z powodu krwiaka śródczaszkowego, o istnieniu którego nie wiedział. Pozostawił 77 wierszy, które krytycy zaliczają do nurtu wyobraźni ośmielonej (obok Romana Honeta). Jego obsesją była śmierć, poszukiwanie czułości w świecie, w którym miłość jest niemożliwa. Jego siła tkwi w absolutnej szczerości, która implikuje nihilizm i postawę krytyczną. Jego ostatni zbiór wierszy (1991) nosi tytuł Coś z utajonej kaźni.
NA BRZEGU NICZYIM
Oto lepiej smutku sprawiedliwego Nie chroń się, ani myśl, że boleść Sprawiedliwa obrazi cię. (C.K. Norwid)
przyszliście z kraju gdzie jednej nocy wszystkie oczy pogasły
pokochaliście ten brzeg nie porośnięty boleścią
karmiliście łabędzie które bielą swoją oddzielały was od popiołów
czasami wychodziły na ląd widzieliście jak łuskają swoje pióra jak stąpają po brzegu niczyim
stopniowo zmniejszały dystans myśleliście jak będzie pięknie gdy wielkie skrzydła wzniosą je z łoskotem do nieba
ukołysały się wasze dusze siwiejące
myśleliście że będzie pięknie lecz one nie wzleciały padły zatrute waszym chlebem
Y si uno de esos ángeles me estrechara de pronto sobre su corazón, yo sucumbiría ahogado por su existencia más poderosa. Rilke, de nuevo
Óigame usted, bellísima, no soporto su amor. Míreme, observe de qué modo su amor daña y destruye. Si fuera usted un poco menos bella, si tuviera un defecto en algún sitio, un dedo mutilado y evidente, alguna cosa ríspida en la voz, una pequeña cicatriz junto a esos labios de fruta en movimiento, una peca en el alma, una mala pincelada imperceptible en la sonrisa… yo podría tolerarla.
Pero su cruel belleza es implacable, bellísima; no hay una fronda de reposo para su hiriente luz de estrella en permanente fuga y desespera comprender que aún la mutilación la haría más bella, como a ciertas estatuas.
Fotografía de Sarah Moon
Montaje propio
Tłum. Ada Trzeciakowska
PIĘKNA
I gdyby nawet któryś anioł nagle przygarnął mnie do serca, umarłbym, porażony jego potężniejszym istnieniem. Rilke, ponownie
Posłuchaj mnie, piękności, nie zniosę twej miłości. Spójrz na mnie, przypatrz się, w jaki sposób twoja miłość krzywdzi i niszczy. Gdybyś była trochę mniej piękna, gdybyś miała gdzieś jakiś defekt, okaleczony i widoczny palec, coś chropowatego w twoim głosie, mała blizna przy owocowych ustach ciągle w ruchu, piega na duszy, nieudane pociągnięcie pędzlem niedostrzegalne w uśmiechu… mógłbym to jakoś wytrzymać.
Lecz twe okrutne piękno jest nieprzejednane, piękności; nie ma ani jednego listka wytchnienia dla jej raniącego światła gwiazdy w nieprzerwanym locie i do rozpaczy doprowadza mnie myśl, że okaleczenie uczyniłoby cię jeszcze piękniejszą, jak niektóre posągi.
Robert fue un poeta que creció en la misma ciudad que yo, una mediana y postindustrial ciudad de provincia en Polonia central. También estudiábamos en el mismo instituto. Las clases de Lengua y Literatura nos marcaron a ambos. Nos enseñaba el profesor Włodzimierz Rutkowski, que convertía estas horas en obras de arte, en unas clases magistrales de nivel académico. Participábamos en los mismos concursos literarios solo que yo lo hice siete años más tarde. Robert murió a los 21 años a causa de un hematoma intracraneal cuya existencia ignoraba. Dejó 77 poemas, que los críticos incluyen dentro de la corriente de la imaginación envalentonada (junto con Roman Honet). Le obsesionaba la muerte, la búsqueda de la ternura en un mundo donde el amor es imposible. Su fuerza radica en la absoluta sinceridad que implica nihilismo y una postura crítica. Su último poemario (1991) se titula Algo de una tortura latente.
Trad. Ada Trzeciakowska
Ensayando las alas
está sola y no duerme todavía observa a un torpe perro tumbado en el suelo
es bella y espera con humildad el dolor
contempla sonriente la ventana donde brincan los rayos de sol «no hace mucho tiempo era independiente y a su manera bondadosa estaba atenta y se amaba a sí misma por su inquebrantable poder»
ahora le gustaría ser una mujer más frívola sensible a los halagos posesivos desearía curar a las golondrinas y hacer ofrendas de cuerpos consumidos por el fuego
está sola y no duerme todavía piensa en una vida que no le hacía falta
antes de que llegue el dolor desplegará su poder una vez más una última vez
Fotografías de Bernard Plossu (1945, Francia)
Robert był poetą, który dorastał w tym samym mieście co ja – średniej wielkości, postindustrialnym, prowincjonalnym mieście w centralnej Polsce. Uczyliśmy się również w tym samym liceum. Zajęcia z języka i literatury odcisnęły piętno na nas wszystkich. Uczył nas profesor Włodzimierz Rutkowski, który potrafił zamienić te godziny w dzieła sztuki, w mistrzowskie wykady na poziomie akademickim. Braliśmy udział w tych samych konkursach literackich, tylko, że ja siedem lat później. Robert zmarł w wieku 21 lat z powodu krwiaka śródczaszkowego, o istnieniu którego nie wiedział. Pozostawił 77 wierszy, które krytycy zaliczają do nurtu wyobraźni ośmielonej (obok Romana Honeta). Jego obsesją była śmierć, poszukiwanie czułości w świecie, w którym miłość jest niemożliwa. Jego siła tkwi w absolutnej szczerości, która implikuje nihilizm i postawę krytyczną. Jego ostatni zbiór wierszy (1991) nosi tytuł Coś z utajonej kaźni.
próba skrzydeł
jest sama i nie śpi jeszcze przygląda się pokracznemu psu leżącemu na podłodze
jest piękna i pokornie czeka na ból
wpatruje się z uśmiechem w okno po którym skaczą promyki słońca
„tak niedawno była niepodległa i na swój sposób przecież dobroduszna była czujna i kochała siebie za tę nieprzejednaną moc”
teraz chciałaby zostać małą płochą kobietką uległą zaborczym pochlebstwom chciałaby leczyć jaskółki i składać ofiary całopalenia
jest sama i nie śpi jeszcze myśli o życiu które jej nie było potrzebne
zanim nadejdzie ból dźwignie swą moc raz jeszcze raz ostatni
21 de marzo. Por la primavera, por la poesía, por Adam Zagajewski (en I aniversario de su muerte), por la gente de Ucrania: Rilke.
Adam Zagajewski escribió el poema, para el que realicé un ensayo cinematográfico (abajo), conmocionado por el atentado contra las Torres Gemelas. El poema es de inspiración rilkiana, quien, a su vez, escribió las elegías tras el trauma de la Primera Guerra Mundial (1912-1815; 1922 -con una pausa provocada por la apatía y depresión). El momento que vivimos me ha llevado a cuestionar el valor de la palabra poética, del arte, junto con Adorno, Godard, Różewicz. Este ano me sabe amargo el Día Internacional de la Poesía. Por mí, por esas valientes poetas ucranianas que ahora luchan tanto con la pluma como con las ametralladoras, intento buscar argumentos para convencerme de que sus versos y testimonios son importantes. Que no podemos callar, apartar la vista porque el silencio se traduce en una aceptación muda de los hechos. También evoco estas palabras de Dylan Thomas: No entres dócilmente en esa buena noche, Que al final del día debería la vejez arder y delirar; Enfurécete, enfurécete ante la muerte de la luz.
Aunque los sabios entienden al final que la oscuridad es lo correcto, Como a su verbo ningún rayo ha confiado vigor, No entran dócilmente en esa buena noche.
Llorando los hombres buenos, al llegar la última ola Por el brillo con que sus frágiles obras pudieron haber danzado en una verde bahía, Se enfurecen, se enfurecen ante la muerte de la luz.
Y los locos, que al sol cogieron al vuelo en sus cantares, Y advierten, demasiado tarde, la ofensa que le hacían, No entran dócilmente en esa buena noche.
Y los hombres graves, que cerca de la muerte con la vista que se apaga Ven que esos ojos ciegos pudieron brillar como meteoros y ser alegres, Se enfurecen, se enfurecen ante la muerte de la luz.
Y tú, padre mío, allá en tu cima triste, Maldíceme o bendíceme con tus fieras lágrimas, lo ruego. No entres dócilmente en esa buena noche. Enfurécete, enfurécete ante la muerte de la luz.
ENFURÉCETE, ALABA, CANTA, CELEBRA EL MUNDO MUTILADO, ¡PERO NO TE CALLES!
Trad. Eustaquio Barjau
Elegías de Duino
ELEGÍA IX
¿Por qué, si es posible pasar así el plazo de la existencia, como laurel, un poco más oscuro que todo otro verde, con pequeñas ondas en el borde de todas las hojas (como sonrisa de un viento): por qué entonces tener que ser humanos y, evitando destino, anhelar destino?… Oh, no porque haya felicidad, esta ventaja prematura de una pérdida cercana. No por curiosidad, o por ejercitar el corazón, que también estaría en el laurel…
Sino porque estar aquí es mucho, y porque parece que nos necesita todo lo de aquí, esto que es efímero, que nos concierne extrañamente. A nosotros, los más efímeros. Una vez cada cosa, sólo una vez. Una vez y ya no más. Y nosotros también una vez. Nunca más. Pero este haber sido una vez, aunque sólo una vez: haber sido terrestre, no parece revocable.
Y por esto nos damos prisa y queremos llevarlo a cabo, queremos abarcarlo en nuestras sencillas manos, en la mirada más colmada y en el corazón sin palabras. Queremos llegar a serlo. ¿A quién dárselo? Preferiblemente conservarlo todo para siempre… Ay, a la otra relación, ay, ¿qué se lleva uno al otro lado? No el mirar, lo que aquí hemos aprendido lentamente, ni nada ocurrido aquí. Nada. Entonces, los dolores. Entonces, sobre todo, la pesadumbre, entonces, la larga experiencia del amor, entonces lo inefable sólo. Pero luego, bajo las estrellas, ¿qué?: éstas son inefables mejor.
Porque el caminante, de la ladera del borde de la montaña, no lleva al valle un puñado de tierra, la inefable para todos, sino una palabra conseguida, pura, la genciana amarilla y azul. Estamos tal vez aquí para decir: casa, puente, surtidor, puerta, cántaro, árbol frutal, ventana, todo lo más: columna, torre… pero para decir, compréndelo, oh para decir así, como ni las mismas cosas nunca en su intimidad pensaron ser. ¿No es la secreta astucia de esta tierra callada, que ella apremie a los amantes a que en su sentimiento todas las cosas, sí todas las cosas se extasíen? Umbral: qué es para dos amantes que ellos gasten un poco el umbral, ya viejo, de su puerta, también ellos, después de los muchos que les precedieron y antes de los que vendrán después…, poca cosa.
Aquí es el tiempo de lo decible, aquí su país natal. Habla y proclama. Más que nunca van cayendo las cosas, las que podemos vivir, pues lo que las sustituye, desplazándolas, es un hacer sin imagen. Un hacer bajo costras que saltan por sí solas así que la actividad de dentro las rebasa y se delimita de otro modo. Entre los martillos aguanta nuestro corazón, como la lengua entre los dientes, que, no obstante, sin embargo, sigue siendo la que celebra.
Celebra para el ángel el mundo, no el inefable, ante él no puedes presumir del esplendor de lo que has sentido; en el Universo, donde él, más sensible, siente, eres tú un novicio. Por esto muéstrale lo sencillo, lo que, configurado de generación en generación, vive como cosa nuestra, junto a la mano y en la mirada. Dile las cosas. Se quedará más sorprendido; como te quedaste tú ante el cordelero de Roma, o ante el alfarero del Nilo. Muéstrale cuán feliz puede ser una cosa, qué inocente y qué muestra, cómo incluso el dolor que se queja se decide, puro, a la forma, sirve como una cosa o muere entrando en una cosa, y al otro lado escapa dichosamente al violín. Y estas cosas, que confían en que podemos salvarlas, nosotros, los más perecederos, nos confían algo que salva, a nosotros, los más perecederos. Quieren que las transformemos del todo en el corazón invisible ¡en —oh, infinitamente— en nosotros! Da igual quiénes seamos al fin.
Tierra, ¿no es esto lo que tú quieres: invisible resurgir en nosotros? ¿No es tu sueño ser algún día invisible? ¡Tierra!, ¡invisible! ¿Qué es, si no transformación, la tarea que impones apremiante? Tierra, amada, yo quiero. Oh créeme, ya no son necesarias tus primaveras para ganarme para ti, una, ay, una sola es ya demasiado para la sangre. Inefablemente estoy decidido por ti, desde lejos. Siempre tuviste razón y tu santa ocurrencia en la muerte familiar.
Mira, yo vivo. ¿De qué? Ni la niñez ni el futuro menguan… Existencia rebosante surge en mi corazón.
Elegía X
Que un día, a la salida de esta enconada visión, mi canto de júbilo y gloria ascienda a los ángeles que están conformes. Que de los martillos del corazón, de claro batir, ninguno fracase en cuerdas flojas, dubitantes o que se rompen. Que el flujo de mi semblante me haga más luminoso; que el llanto imperceptible florezca. Oh, entonces, cuán queridas, noches, vais a ser para mí, noches de aflicción. Que yo no os recibiera más de rodillas, inconsolables hermanas, que no me entregara más suelto a vuestro suelto cabello. Nosotros, que derrochamos dolores. Cómo nuestros ojos, adelantándose, los buscan, en la triste duración, a ver si terminan o no. Mas ellos son, ciertamente, nuestro follaje de invierno, nuestra oscura pervinca, uno de los tiempos del año secreto, no sólo tiempo, son lugar, asentamiento, lecho, suelo, residencia.
Ciertamente, ay, cuán extranjeras son las callejas de la Ciudad del Dolor, donde en el falso silencio, fuerte, hecho de exceso de ruido, alardea de lo que ha sido vertido del molde del vacío: el ruido dorado, el monumento que estalla. Oh, de qué modo, sin dejar huella, un ángel les pisotearía el mercado de consuelos, al que limita su iglesia, la que ellos compraron una vez terminada: pulcra y cerrada y desengañada, como una oficina de correos en domingo. Fuera, en cambio, se rizan siempre los bordes de la feria. ¡Columpios de libertad! ¡Buzos e ilusionistas del afán! Y el tiro al blanco con figuritas, el tiro al blanco de la felicidad relamida, donde hay pataleo de diana y comportamiento de hojalata, cuando uno, más diestro, acierta. De aplauso a azar sigue él dando tumbos su camino; pues casetas de toda clase de curiosidades solicitan, tamborilean y berrean. Para los mayores, no obstante, hay todavía algo especial que ver, cómo el dinero se multiplica, anatómicamente, no sólo como diversión: el órgano genital del dinero, todo, la totalidad, el proceso, esto instruye y da fecundidad… …Oh, pero inmediatamente después de esto, detrás de la última valla, en la que hay pegados anuncios del ‘Sin Muerte’, de aquella cerveza amarga que parece dulce a los que la beben, siempre que con ella mastiquen distracciones frescas…, justo a espaldas de la valla, justo detrás, está lo real. Hay niños que juegan y amantes que se cogen el uno al otro, aparte, serios, en la mísera hierba, y los perros tienen su mundo. A ir más allá todavía se siente movido el muchacho; tal vez ama a una joven queja… Detrás de ella va él por praderas. Ella dice: —Lejos. Vivimos allí fuera… ¿Dónde? Y el muchacho sigue. Le conmueve su actitud de ella. El hombro, el cuello, tal vez es de noble linaje. Pero la deja, se da la vuelta, mira a un lado, hace una seña… ¿Qué? Ella es una queja.
Sólo los muertos jóvenes, en el primer estadio de indiferencia intemporal, el de la deshabituación, la siguen con amor. A muchachas espera ella y se hace amiga de ellas. Les muestra en voz baja lo que lleva. Perlas del dolor y los finos velos de la paciencia. Con los muchachos ella anda en silencio. Pero allí donde ellas viven, en el valle, una de las viejas, de las quejas se ocupa del muchacho, cuando éste pregunta: —Éramos —dice ella— una Gran Estirpe, en tiempos, nosotras, las quejas. Los padres practicaban la minería, allí, en la gran cordillera; entre los hombres encontrarás de vez en cuando un trozo de protodolor afilado o, expulsada de viejo volcán, la lava petrificada de la ira. Sí, esto venía de allí. En otro tiempo fuimos ricas.
Y ella le lleva ligera por el ancho paisaje de las quejas, le muestra las columnas de los templos o las ruinas de aquellos castillos desde donde los príncipes de las quejas gobernaron antaño sabiamente el país. Le muestra los grandes árboles de lágrimas y los campos de la melancolía en flor, (Los vivos sólo los conocen como suave follaje); le muestra los animales de la tristeza, paciendo; a veces un pájaro se asusta y, volándoles rasante a través de su mirada, traza en el espacio la imagen escrita de un grito solitario. Al atardecer le lleva a las tumbas de los viejos del linaje de las quejas, las sibilas y los augures. Mas se acerca la noche, por esto caminan más quedo, y pronto se levanta la luna, el Monumento Funerario que vela sobre todo. Hermana de aquella que está junto al Nilo, la esfinge sublime: de la callada cámara semblante. Y ellos se asombran de la cabeza coronada que para siempre, en silencio, puso el rostro de los hombres sobre la balanza de las estrellas.
No lo abarca la mirada de él, en el vértigo de la muerte temprana. Mas su mirada, o saliendo de detrás del pschent, asusta al búho. Y éste, rozándole levemente la mejilla, aquélla, la de la más madura redondez, dibuja blandamente, metiéndose en el nuevo oído de muerto, sobre una hoja doble, abierta, la silueta indescriptible.
Y más alto, las estrellas. Las estrellas del país del dolor. Lentamente las va nombrando la queja: Aquí, mira: el Jinete, la Vara, y a la constelación más llena la llaman ellos: Guirnalda de Erutos. Luego, más allá, hacia el Polo: Cuna; Camino; El Libro Ardiente; Muñeca; Ventana. Pero en el cielo del Sur, pura como en el interior de una mano bendita, la ‘M’, clara, resplandeciente que significa las madres…
Pero el muerto tiene que seguir, y en silencio le lleva la queja más vieja hasta el barranco, donde brilla la Luna: la fuente de la alegría. Con veneración la nombra ella, dice: —Entre los hombres ella es un río que arrastra. Están al pie de la montaña. Y allí ella le abraza, llorando.
Solitario él va subiendo, a los montes del protodolor. Y sus pasos no se oyen siquiera desde el mudo destino.
Pero si los infinitamente muertos despertaran en nosotros un símbolo, mira, señalarían tal vez los amentos del desnudo avellano, los amentos que cuelgan, o bien pensarían en la lluvia que cae sobre el oscuro reino terrestre.
Y nosotros, que pensamos en una dicha creciente, sentiríamos la emoción o que casi nos abruma cuando cae algo feliz.
21 marca. Za wiosnę, za poezję, za Adama Zagajewskiego (w 1. rocznicę śmierci), za naród ukraiński: Rilke.
Adam Zagajewski napisał wiersz, do którego zrobiłam etiudę filmową, wstrząśnięty atakiem na World Trade Center. Inspiracją dla wiersza jest Rilke, który z kolei storzył elegie po traumie I wojny światowej (1912-1815,1922, z przerwą spowodowaną apatią i przygnębieniem). Moment, w którym żyjemy, doprowadził mnie do kwestionowania poezji, sztuki, wraz z Adorno, Godardem, Różewiczem. Bolą mnie te radosne obchody dnia poezji tutaj w Hiszpanii jak nigdy dotąd. Sama dla siebie, dla tych dzielnych ukraińskich dziewczyn, które walczą teraz zarówno piórem jak karabinem, staram się przekonać, że słowa i świadectwa są ważne. Że nie możemy milczeć, bo milczenie oznacza niemą akceptację faktów. Przywołuję też słowa Dylana Thomasa: Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy, Starość u kresu dnia niech płonie, krwawi; Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy.
«Mędrcy, choć wiedzą, że ciemność w nich wkroczy – Bo nie rozszczepią słowami błyskawic – Nie wchodzą cicho do tej dobrej nocy.
Cnotliwi, płacząc kiedy ich otoczy Wspomnienie czynów w kruchym wieńcu sławy, Niech się buntują, gdy światło się mroczy.
Szaleni słońce chwytający w locie, Wasz śpiew radosny by mu trenem łzawym; Nie wchodźcie cicho do tej dobrej nocy.
Posępnym, którym śmierć oślepia oczy, Niech wzrok się w blasku jak meteor pławi; Niech się buntują, gdy światło się mroczy.
Błogosławieństwem i klątwą niech broczy Łza twoja, ojcze w niebie niełaskawym. Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy. Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy»
BUNTUJMY SIE, , SŁAWMY I OPIEWAJMY OKALECZONY ŚWIAT, ALE NIE MILCZMY!
Tłum. Mieczysław Jastrun (IX) i Andrzej Lam (X)
Elegie Duinejskie
Elegia IX
Czemu więc, jeśli już trzeba, porę istnienia na ziemi przybrać jak wawrzyn, nieco ciemniejszy niż wszelka inna zieleń z małymi falami na każdym brzeżku liścia (jak uśmiech wiatru): – czemuż tedy do ludzkiej przymuszać się doli – i unikając losu tęsknić za losem?… Och, nie, że jest szczęściem ten przedwczesny przywilej bliskiej utraty. Nie z ciekawości albo dla wprawy serca, co by mogło być także w wawrzynie…
Ale że ziemski byt znaczy wiele i że wszystkiemu tutaj jesteśmy na pozór potrzebni, całej tej znikomości, co nas przedziwnie dotyczy. Nas, najbardziej znikomych. Raz tylko, wszystko tylko raz jeden. Raz i nie więcej. My także raz tylko. Niepowrotnie. Lecz to raz tylko istnieć, jeśli nawet raz tylko: istnieć na Ziemi, wydaje się nieodwołalne.
I tak przynaglamy się, by dopełnić istnienia, tak chcemy zmieścić je w naszych zwyczajnych dłoniach, w przepełnionym spojrzeniu i w niemym sercu. Chcemy być nim. – komu je oddać? Najchętniej wszystko zachować na zawsze… Ach, w tamten inny układ, biada, co się zabiera ze sobą? Nie zdolność widzenia, z wolna tu wyuczoną, nic z tego, co tu się zdarzyło. Nic. Ale cierpienia. Lecz przede wszystkim ciężar bytu, lecz długie doświadczenie miłości – lecz samo niewysłowione. Ale później pośród gwiazd, cóż z tym począć: są głębiej niewyrażalne. Przecież wędrowiec ze stoku góry znosi w dolinę nie garść ziemi, niewysłowionej dla wszystkich, lecz tylko jedno zdobyte słowo, czyste, żółtą i błękitną gencjanę. Jesteśmy tu może tylko po to, by powiedzieć: dom, most, studnia, brama, dzbanek, owocowe drzewo, okno – najwyżej: kolumna, wieża… Ale powiedzieć, zrozum, o, powiedzieć tak, jak nawet samym rzeczom nie marzyło się nigdy. Czy to nie skryty podstęp tej Ziemi, co umie milczeć, jej, która zniewala kochanków, by w ich uczuciu wszystko ich zachwycało? Próg: czymże to jest dla dwojga kochanków, że własny wysłużony próg we drzwiach zetrą cokolwiek obuwiem, także oni, po wielu przed nimi i przed tymi, co przyjdą… przelotnie.
Tu czas Wyrażalnego, tu jego ojczyzna. Powiedz i wyznaj. Bardziej niż kiedykolwiek tam odpadają rzeczy dające się przeżyć, albowiem to, co spycha, na miejsce ich wchodząc, jest ruchem bez obozu. Czynnością pod skorupami, pękającymi radośnie, gdy wewnątrz napór przerośnie siebie i inną znajdzie granicę. Trwa między młotami nasze serce jak język między zębami, a jednak nie przestaje wysławiać.
Sław przed Aniołem świat, nie ten wyrażalny, przed nim próżno byś chełpił się przepychem uczuć; w bezmiarze, tam, gdzie on czuje stokrotnie, tyś nowicjuszem. Więc pokaż mu rzeczy zwykłe, co z pokolenia na pokolenie żyją w nas jako nasza własność, pod ręką, w spojrzeniu. Powiedz mu rzeczy. Stać będzie wstrząśnięty, jak stałeś u powroźnika w Rzymie lub u garncarza nad Nilem. Pokaż mu, jak szczęśliwa może być rzecz, jak niewinna i nasza, jak nawet łkające cierpienie przestaje na kształt, bez wahania, służy jak rzecz lub znika w rzecz – i na drugim brzegu błogo wymyka się skrzypcom. – I te ze skonania żyjące rzeczy pojmują, że ty je sławisz; śmiertelne, nam powierzają ratunek, najbardziej śmiertelnym. Chcą, byśmy je przemienili w swym niewidzialnym sercu w nas – o, bezbrzeżnie w nas samych! Kim byśmy byli w końcu. Ziemio, czyż nie jest to twoim pragnieniem: w nas narodzić się niewidzialnie? – Czy to nie sen twój, być jeden raz niewidzialną? – Ziemio! być niewidzialną! Co, jeśli nie metamorfoza, jest twym naglącym żądaniem? Ziemio, umiłowana, chcę. O, wierz, nie trzeba by było odtąd twych wiosen, by mnie zjednać dla ciebie – jedna, ach, jedna, to już za wiele dla mojej krwi. Bezimiennie przystałem na ciebie, z najdalszych oddali. Tyś zawsze miała słuszność, i twoim świętym pomysłem jest zgon poufny.
Patrz, żyję. Z czego? Ani dzieciństwo ni przyszłość nie tracą nic ze siebie… Byt niezmierzony wytryska z mojego serca.
Elegia X
Żebym też kiedyś, u kresu gorzkiego przejrzenia, radość i sławę wyśpiewał przyzwalającym aniołom. Żeby ze zbitych do cna młotków mojego serca żaden nie zawiódł na luźnych, niepewnych albo porwanych strunach. Żeby moje płynące oblicze mnie rozświetliło; żeby płacz niepozorny rozkwitnął. O, jak będziecie wtedy, noce, mi bliskie, strapione. Że was na klęczkach, niepocieszone siostry, nie brałem w siebie, w wasz rozpuszczony włos nie kryłem się ufnie. My, trwoniciele cierpienia. Jakże my je z góry odrzucamy, w posępne trwanie, bo nie skończą się może. Ale to one są przecież naszym zimozielonym listowiem, ciemnym barwinkiem, jedną z pór sekretnego roku — nie tylko porą — są miejscem, gniazdem, siedliskiem, mieszkaniem.
Lecz, biada, jak obce są uliczki Miasta Boleści, gdzie w fałszywej, z nadmiaru dźwięku powstałej ciszy, butnie, z matrycy pustki odlew się pyszni: wrzask pozłocony, kruszący się pomnik. O, jak chętnie rozdeptałby im anioł ten rynek pociech, odgraniczony kościołem, jego kupną gotowizną: czystym, zamkniętym i smutnym jak poczta w niedzielę. Ale na zewnątrz kotłują się zawsze jarmarczne atrakcje. Huśtawki wolności! Poławiacze, kuglarze zapału! I szczęścia wystrojonego figurki w strzelnicy, ruchome skaczące cele, dźwięk dające blaszany, gdy strzelec fortunny trafi. Od trafu do przypadku toczy się dalej; bo kramy z wszelakim cudactwem wabią, bębnią i beczą. Dla dorosłych natomiast jest widok osobny, jak pieniądz się mnoży, anatomicznie, nie tylko do śmiechu: organ płciowy pieniądza, wszystko, całość i przebieg — to uczy i czyni płodnym……… …. Och, ale zaraz za tym, nieco dalej, za płotem oklejonym plakatami „Todlos”, tego gorzkiego piwa, co zda się słodkie pijącym, gdy przeżuwają do niego ciągle nowe rozrywki…, zaraz z tyłu parkanu, za nim jest rzeczywiście. Dzieci się bawią i kochankowie trzymają się z boku, poważnie, na lichej trawie, i psy korzystają z natury. Coś dalej ciągnie młodzieńca; być może kocha młodą Skargę….. Za nią idzie na łąki. A ona mówi: — Daleko. Mieszkamy tam, za miastem….. Gdzie? I młodzieniec idzie za nią. Jej postać go wzrusza. Ramiona i szyja — może to ród znamienity? Lecz ją zostawia, odchodzi, odwraca się, skinął… Cóż to? Ona jest Skargą.
Tylko młodzi umarli, we wczesnym okresie bezczasowej obojętności, odzwyczajania, idą za nią z miłością. Na dziewczęta czeka i zaprzyjaźnia się z nimi. Pokazuje im cicho, co ma na sobie. Perły cierpienia i delikatne welony cierpliwości. — Z chłopcami idzie w milczeniu.
Lecz tam, gdzie mieszkają, w dolinie, jedna ze starszych Skarg zwraca się żywo ku chłopcu, kiedy ten pyta: — Byliśmy, mówi, Wielkim Rodem, kiedyś, my Skargi. Przodkowie pracowali w kopalniach tam, w tych górach; u ludzi znajdziesz niekiedy kawałek szlifowanego pra-bólu lub, ze starego wulkanu, gniew skamieniały w szlakę. Tak, to pochodzi stamtąd. Byliśmy kiedyś bogaci. —
I prowadzi go lekko przez Skarg krajobraz rozległy, pokazuje słupy świątyni albo zwaliska zamków, z których niegdyś książęta Skargowie krajem mądrze rządzili. Pokazuje wysokie drzewa łez i pola kwitnącej melancholii (żyjący znają ją tylko jako roślinę liściastą); pokazuje zwierzęta smutku na łące — a czasem skoczy ptak i przetnie im w płaskim locie widzenie hieroglifem swojego samotniczego krzyku. — Zaś wieczorem na groby przodków go wiedzie ze Skargów rodu, dawnych sybilli i wieszczków. A kiedy noc się zbliża, wędrują ciszej, i wkrótce księżyc się wznosi, ten nad wszystkim czuwający grobowiec. Podobny do tego nad Nilem, wzniosły Sfinks —: utajnionej komnaty oblicze. I zdumiewają się głowie królewskiej, która na zawsze, milcząca, twarz ludzką złożyła na wadze gwiazd.
Tego już wzrok nie ogarnia, we wczesnej śmierci mętniejący. Lecz jej spojrzenie, spoza krawędzi pszentu, wypłasza sowę. A ona, muskając w wolnym przelocie policzek, tę najdojrzalszą okrągłość, wrysowuje miękko w nowy słuch umarłego, nad podwójnie otwartą kartą, nieopisany obrys.
A wyżej, gwiazdy. Nowe. Gwiazdy Krainy Boleści. Wolno nazywa je Skarga: — Tu, patrz, to Jeździec, to Laska, a ten większy gwiazdozbiór zowią: Wieniec Owoców. I dalej, bliżej bieguna: Kołyska; Droga; Płonąca Księga; Lalka; Okno. Na niebie zaś południowym, czyste jak we wnętrzu błogosławionej dłoni, jasno świecące M, które oznacza Matki…… —
Lecz Zmarły musi odejść; w milczeniu prowadzi go starsza Skarga do wąwozu w dolinie, gdzie w blasku księżyca coś lśni: Źródło Radości. Z nabożną czcią nazywa je, mówi: — U ludzi jest ono doniosłą rzeką. —
Stoją u podnóża gór. Obejmuje go, płacząc.
Samotnie się wspina, ku górom pra-bólu. I nawet jego kroki nie dźwięczą z głuchego losu.
* Lecz gdyby mieli ci nieskończenie umarli wzbudzić w nas podobieństwo, patrz, wskazaliby może kotki bezlistnej leszczyny, zwisające, albo deszcz, co na mroczną ziemię pada wczesną wiosną. — My zaś, którzy o szczęściu rosnącym myślimy, poczulibyśmy wzruszenie, które nas do żywego dojmuje, kiedy szczęście pada.
Robert fue un poeta que creció en la misma ciudad que yo, una mediana y postindustrial ciudad de provincia en Polonia central. También estudiábamos en el mismo instituto. Las clases de Lengua y Literatura nos marcaron a ambos. Nos enseñaba el profesor Włodzimierz Rutkowski, que convertía estas horas en obras de arte, en unas clases magistrales de nivel académico. Participábamos en los mismos concursos literarios solo que yo lo hice siete años más tarde. Robert murió a los 21 años a causa de un hematoma intracraneal cuya existencia ignoraba. Dejó 77 poemas, que los críticos incluyen dentro de la corriente de la imaginación envalentonada (junto con Roman Honet). Le obsesionaba la muerte, la búsqueda de la ternura en un mundo donde el amor es imposible. Su fuerza radica en la absoluta sinceridad que implica nihilismo y una postura crítica. Su último poemario (1991) se titula Algo de una tortura latente.
Trad. Ada Trzeciakowska
la nieve que ha caído
creo que tiene que ser una nieve hermosa
bella como una ensoñación que se fue ayer junto con las aves del Estínfalo
lloré durante toda la noche
ahora estoy jugando con los dioses sobornables -lo que está en juego es Platón-
Robert był poetą, który dorastał w tym samym mieście co ja – średniej wielkości, postindustrialnym, prowincjonalnym mieście w centralnej Polsce. Uczyliśmy się również w tym samym liceum. Zajęcia z języka i literatury odcisnęły piętno na nas wszystkich. Uczył nas profesor Włodzimierz Rutkowski, który potrafił zamienić te godziny w dzieła sztuki, w mistrzowskie wykady na poziomie akademickim. Braliśmy udział w tych samych konkursach literackich, tylko, że ja siedem lat później. Robert zmarł w wieku 21 lat z powodu krwiaka śródczaszkowego, o istnieniu którego nie wiedział. Pozostawił 77 wierszy, które krytycy zaliczają do nurtu wyobraźni ośmielonej (obok Romana Honeta). Jego obsesją była śmierć, poszukiwanie czułości w świecie, w którym miłość jest niemożliwa. Jego siła tkwi w absolutnej szczerości, która implikuje nihilizm i postawę krytyczną. Jego ostatni zbiór wierszy (1991) nosi tytuł Coś z utajonej kaźni.
ŚNIEG, KTÓRY SPADŁ
myślę że to musi być piękny śnieg
piękny jak sen który odszedł wczoraj z ptakami stymfalskimi
płakałem przez noc
teraz gram z bożkami sprzedajnymi – stawką jest Platon
Robert fue un poeta que creció en la misma ciudad que yo, una mediana y postindustrial ciudad de provincia en Polonia central. También estudiábamos en el mismo instituto. Las clases de Lengua y Literatura nos marcaron a ambos. Nos enseñaba el profesor Włodzimierz Rutkowski, que convertía estas horas en obras de arte, en unas clases magistrales de nivel académico. Participábamos en los mismos concursos literarios solo que yo lo hice siete años más tarde. Robert murió a los 21 años a causa de un hematoma intracraneal cuya existencia ignoraba. Dejó 77 poemas, que los críticos incluyen dentro de la corriente de la imaginación envalentonada (junto con Roman Honet). Le obsesionaba la muerte, la búsqueda de la ternura en un mundo donde el amor es imposible. Su fuerza radica en la absoluta sinceridad que implica nihilismo y una postura crítica. Su último poemario (1991) se titula Algo de una tortura latente.
Trad. Ada Trzeciakowska
ESCALERA DE JACOB
no hay claridad omnipresente y no puedo ver tus ojos
te sorprenderá dicen con desprecio que no he visto ejecuciones realizadas con destreza que no conocí el olor de la cal muerta
en verdad los veo a todos cada día mientras suben por una escalera alta de uno en uno ascienden a los cielos
también veo a un joven que expiró bajo el látigo va subiendo lentamente peldaño a peldaño se detiene en la cima de la escalera de jacob mira a mi lado suspira y se lanza al cielo agitando sus flacos brazos como un pájaro alcanzado por una bala
vuela sólo un momento cae de bruces con estrépito muere pero su espalda, endurecida por la sangre se pone más y más azul
Fotografías de Francesca Woodman (1958-1981)
Robert był poetą, który dorastał w tym samym mieście co ja – średniej wielkości, postindustrialnym, prowincjonalnym mieście w centralnej Polsce. Uczyliśmy się również w tym samym liceum. Zajęcia z języka i literatury odcisnęły piętno na nas wszystkich. Uczył nas profesor Włodzimierz Rutkowski, który potrafił zamienić te godziny w dzieła sztuki, w mistrzowskie wykady na poziomie akademickim. Braliśmy udział w tych samych konkursach literackich, tylko, że ja siedem lat później. Robert zmarł w wieku 21 lat z powodu krwiaka śródczaszkowego, o istnieniu którego nie wiedział. Pozostawił 77 wierszy, które krytycy zaliczają do nurtu wyobraźni ośmielonej (obok Romana Honeta). Jego obsesją była śmierć, poszukiwanie czułości w świecie, w którym miłość jest niemożliwa. Jego siła tkwi w absolutnej szczerości, która implikuje nihilizm i postawę krytyczną. Jego ostatni zbiór wierszy (1991) nosi tytuł Coś z utajonej kaźni.
drabina jakubowa
mówią z pogardą że nie widziałem sprawnie prowadzonych egzekucji że nie czułem zapachu gaszonego wapna
zaprawdę widzę ich wszystkich codziennie jak po wysokiej drabinie wchodzą pojedynczo w niebiosa widzę też chłopca który skonał pod pejczem idzie powoli szczebel po szczeblu przystaje u szczytu jakubowej drabiny ogląda się w moją stronę wzdycha i rzuca się w niebiosa wymachując chudymi rękami jak postrzelony ptak
leci tylko chwilę upada na twarz z łoskotem umiera ale jego zrogowaciałe od krwi plecy błękitnieją coraz bardziej
Un firmamento tan frío como la piedra donde sus alas aguzan ángeles altivos y muy sobrenaturales marchando por travesados de resplandor y peñas de sombra se van abismando despacio en un cielo imaginario pero momentos después salen todavía más pálidos por la otra parte del cielo por la otra parte de los ojos No digas que no es cierto que no hay ángeles hundida en la charca de tu cuerpo indolente tú que todo lo ves según el color de tus ojos y te alzas saciada del mundo – en la frontera de tus pestañas
Fotografías de Duane Michels (1932 – , EE.UU.)
Zobacz
Błękit zimny jak kamień o który ostrzą skrzydła aniołowie wyniośli i bardzo nieziemscy idąc po szczeblach blasku i po głazach cienia zapadają się z wolna w urojone niebo lecz po chwili wychodzą jeszcze bardziej bladzi po tamtej stronie nieba po tamtej stronie oczu Nie mów że to nieprawda że nie ma aniołów pogrążona w sadzawce leniwego ciała ty która widzisz wszystko w kolorze swych oczu i stajesz syta świata – na granicy rzęs
Transl. Alissa Valles
Look
The blue winter sky like a stone on which angels sublime and quite unearthly sharpen their wings moving on rungs of radiance on crags of shadow they gradually sink into the imaginary heavens but in another moment they emerge even paler on the other side of the sky the eye’s other side Don’t say that it’s not true there aren’t any angels you immersed in the pool of your indolent body you who see everything through your eye’s color and stand sated with world – at your lashes’ edge
Estoy seguro de que encontrarías brumoso este lugar, y sus montones de chalets de piedra que habría que arreglar urgentemente. Unos grupos de almas, enfundadas en túnicas, están sentadas en los campos,
o van por los caminos serpenteantes de tierra. Son amables y ajenas a sus cuerpos que, silbando, atraviesa el viento. No hace mucho,
me detuve a descansar en un lugar en que una bruma especialmente espesa subía desde el río. Alguien que había dicho conocerme de hace años
se acercó y me contó que en los alrededores había muchos poetas que deseaban regresar a la vida. Estaban listos para pronunciar las palabras que no habían podido decir,
palabras cuya ausencia había sido el silencio del amor, del dolor, y del placer, incluso. Después se fue a reunir con un grupito, que estaba junto a un fuego. Me pareció reconocer
algunas de las caras, pero a medida que me iba acercando escondían sus rostros debajo de las alas. Yo giré la cabeza y miré en dirección a las colinas que se alzaban sobre el río, donde la luz dorada del crepúsculo
Fotogramas de El sanatorio de la clepsidra de W. J. Has (1973)
Tłum. Agnieszka Kołakowska
XLV w «Mroczna przystań»
Narzekałbyś tu na mgłę, i na te liche chaty Posklecane z kamieni. Grupki dusz siedzą w polach, okryte pelerynami,
Albo się snują po krętych, nieubitych drogach. Są grzeczne i nieczułe na głucho świszczący wiatr, Który przeszywa ich ciała.
Przystanąłem odpocząć w miejscu, gdzie mgła znad rzeki Była szczególnie gęsta. Ktoś podszedł do mnie, twierdząc, Że lata temu mnie znał, i powiedział,
Że bardzo wielu poetów, którzy błąkają się tutaj, Chciałoby wrócić do życia: chcieliby wypowiedzieć To, czego dawniej wysłowić nie umieli –
Te słowa, których brak był milczeniem miłości, Bólu, nawet rozkoszy. Potem przyłączył do grupki Zebranej wokół ogniska. Niektóre spośród twarzy
Wydały mi się znajome, lecz na mój widok wszyscy Wsunęli głowy pod skrzydła. Spojrzałem na pagórki Wznoszące się nad rzeką, gdzie wschód i zachód słońca
Są tak samo złociste. Coś trzepotało skrzydłami, Latając tam i z powrotem, aż zastygło w powietrzu. Był to anioł, z tych dobrych, i zaraz miał zaśpiewać.
XLV from «Dark Harbor»
I am sure you would find it misty here, With lots of stone cottages badly needing repair. Groups of souls, wrapped in cloaks, sit in the fields
Or stroll the winding unpaved roads. They are polite, And oblivious to their bodies, which the wind passes through, Making a shushing sound. Not long ago,
I stopped to rest in a place where an especially Thick mist swirled up from the river. Someone, Who claimed to have known me years before,
Approached, saying there were many poets Wandering around who wished to be alive again. They were ready to say the words they had been unable to say
Words whose absence had been the silence of love, Of pain, and even of pleasure. Then he joined a small group, Gathered beside a fire. I believe I recognized
Some of the faces, but as I approached they tucked Their heads under their wings. I looked away to the hills Above the river, where the golden lights of sunset
And sunrise are one and the same, and saw something flying Back and forth, fluttering its wings. Then it stopped in mid-air. It was an angel, one of the good ones, about to sing.
Todo ángel es terrible (…) Si ahora avanzara el arcángel, el peligroso, desde atrás de las estrellas, un solo paso, que bajara y se acercara: el propio corazón, batiendo alto, ¿nos mataría? ¿Quién es usted? (…) Porque nosotros, siempre que sentimos, nos evaporamos; ay, nosotros nos exhalamos a nosotros mismos, nos disipamos; de ascua en ascua soltamos un olor cada vez más débil. Probablemente alguien nos diga: Sí, entras en mi sangre; este cuarto, la primavera se llena de ti…, ¿de qué sirve? Él no puede retenernos, nos desvanecemos en él y en torno suyo. Y aquellos que son hermosos, oh, ¿quién los retiene? Incesantemente la apariencia llega y se va de sus rostros. Como rocío de la hierba matinal se esfuma de nosotros lo que es nuestro, como el calor de un plato caliente. Oh, sonrisa ¿a dónde? Oh, mirada a lo alto: nueva, cálida, fugitiva ola del corazón; sin embargo, ay, somos eso. ¿Entonces el firmamento, en el que nos disolvemos, sabe a nosotros? ¿De veras los ángeles recapturan solamente lo suyo, lo que han irradiado, o a veces, como por descuido, hay algo nuestro en todo ello? ¿Estamos tan entremezclados en sus facciones, como la vaga expresión en los rostros de las mujeres preñadas? Ellos no lo advierten en el torbellino de su regreso a sí mismos. (¿Cómo habrían de advertirlo?).
¿Cambian de plumaje los ángeles en primavera? Foto propia.
Tłum. Mieczysław Jastrun
Druga elegia. Elegie Duinejskie (fragm.)
Każdy anioł przeraża (…) Gdyby teraz archanioł, straszliwy, wyszedłszy zza gwiazd o krok tylko ku naszej zniżył się stronie, w niebo – wzbite zabiłoby nas własne serce. Kto jesteście? (…) Gdyż ogarnięci uczuciem spalamy się, ach, zawsze ulatniamy się z naszych oddechem; od drwa płonącego do drwa wydajemy woń coraz słabszą. A wtedy ktoś nam powiada: tak, w krew moją wchodzisz, ten pokój, ta wiosna napełnia się tobą… Daremnie, nas nie zatrzyma, znikamy w nim, wokół niego. A ci, co są piękni, o, któż ich zdoła powstrzymać? Nieustannie powstaje pozór w ich twarzy i pierzcha. Jak z pierwszych traw rosa ulatnia się z nas to wszystko, co nasze, jak żar z gorącego pokarmu. O, uśmiech, dokąd? O, spojrzenie w górę: nowa, ciepła, nadpływająca falo serca; – biada mi, jednak tym wszystkim jesteśmy. Czy przypadamy do smaku wszechświatom, w których nikniemy? Czy aniołowie przechwytują to tylko, co z nich jest, naprawdę, czy może jakby z niedopatrzenia na w tym niekiedy swój udział cząstka naszego bytu? Czyli jesteś tylko tyle wmieszani w ich rysy, ile niepokój w twarze brzemiennych kobiet? Nie widzą tego w chaosie powrotu do siebie. (Jakże mieliby dostrzec).