Krystyna Dąbrowska

1979, Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

Ausencia

Os perdí, días, semanas.
La calle de los fresnos amarillos en octubre.
En noviembre, el juego de grises tan silencioso que hasta
una sola ramita encarnada era un grito.
Os perdí, últimos días de diciembre, época
de regalos. Qué di, qué recibí, no lo recuerdo.
No, recuerdo: ángeles de cabellos verdes,
de los que me habló el poeta,
tallados por su padre, daltoniano.
Ninguna iglesia los quiso. Me perdí
la noche que echaba chispas, como si alguien soldara
ruidosamente el año viejo con el nuevo. Y la nieve
me la perdí, y nieva tan poco.
Mi gato caza los copos arremolinándose.
Y no sé cuándo, gato, has perdido la más rebelde
de tus cejas, cuyo arco te tapaba el ojo:
tu mundo siempre fue arañado por ella.
Ni cuándo ha empezado a brotarte
en el mismo lugar la misma ceja.

Os perdí días, semanas, meses.
Fui un espejo tapado por el luto.

Pero nosotros te vimos.
Y te contaremos a ti.

Fotografía de Sally Mann del libro At Twelve (1988)

Nieobecność

Przegapiłam was, dni, tygodnie.
Ulicę żółtych jesionów w październiku.
W listopadzie tak cichą grę szarości, że nawet
jedna krwista gałązka jest krzykiem.
Przegapiłam cię końcówko grudnia, czasie
prezentów. Co dałam, co dostałam, nie pamiętam.
Nie, pamiętam: zielonowłose anioły,
o których opowiedział mi poeta,
wyrzeźbione przez jego ojca, daltonistę.
Żaden kościół ich nie chciał. Przegapiłam
noc sypiącą iskry, jakby ktoś hałaśliwie
spawał stary rok z nowym. I śnieg
przegapiłam, a pada tak rzadko.
Mój kot poluje na wirujące płatki.
I nie wiem kiedy, kocie, zgubiłeś najbardziej krnąbrną
ze swoich brwi, której łuk przesłaniał ci oko –
twój świat był zawsze przez nią zadraśnięty.
Ani kiedy zaczęła ci kiełkować
w tym samym miejscu taka sama brew.

Przegapiłam was dni, tygodnie, miesiące.
Byłam lustrem zakrytym w żałobie.

Ale my ciebie widziałyśmy.
I opowiemy cię tobie.

Francisco Brines

1932 – 2021, España (Oliva)

La perversión

La hermosura de la vida no acaba, y así nos lo parece a los humanos. Y amamos
las cosas que aquí se continúan, los cuerpos que ocuparán, con más belleza, nuestro sitio,
y vamos ya llegando a la quietud difícil, y aceptarán nuestro silencio en comprensión, porque nosotros antes
habremos comprendido y aceptado la noche ya sin fin y sin estrellas.

Quizá hayas venido, ahora que nuestros cuerpos se han amado con furia y alegría,
para escuchar de mí esta verdad sencilla, y que aún desconoces:
ningún hombre es feliz.

Rtograma de Altered States de Ken Russell

Tłum. Ada Trzeciakowska

Perwersja

Piękno życia nie ma końca, tak nam, ludziom, się wydaje. Kochamy
rzeczy, które trwają tutaj, ciała, które zajmą, jeszcze piękniej, nasze miejsca,
i dochodzimy do trudnego stanu wyciszenia, oni zaś nasze milczenie przyjmą ze zrozumieniem, bo wcześniej i my zdążymy już zrozumieć i zaakceptować tę noc bez końca już i bez gwiazd.

A może przyszłaś, teraz, gdy nasze ciała kochały się z furią i radością,
by usłyszeć ode mnie tę prostą prawdę, która wciąż jest ci obca:
żaden człowiek nie jest szczęśliwy.

Francisco Brines

1932 – 2021, España (Oliva)

Nocturno

El cuarto, oscuro; y la ventana abierta
en la noche desnuda del estío.
El canto seco de la tierra ciega
es de cristal, y lo dicen los grillos;
hay un enjambre azul de altas estrellas
que no vuelan, y hay unos leves hilos
que nuestros ojos unen con belleza.
Desde mi ardiente soledad yo miro
las sombras de este cuarto, tan espesas,
y el campo no visible al que yo aflijo
con ese pensamiento del que vela
sabiéndose de carne. ¿Algo es mío?
Muy lejos, se reúnen las casas, son inciertas
y agrupadas sus luces junto al mar: hay un ritmo
de olas negras y sordas. La alegría gobierna,
en esos territorios, el vivir. Yo respiro
la oscuridad tan mía, mi vida no está cerca
del agua ni del cielo,
ni tampoco de aquello que deseo.

Tłum. Ada Trzeciakowska

Nokturn

Pokój, ciemny; i okno otwarte
na nagą sierpniową noc.
Sucha śpiew ślepej ziemi
jest ze szkła, świerszcz tak szepcze,
jest i wysokich gwiazd rój niebieski
który nie potrafi latać, i nikłe nitki
które oczy nasze wiążą z pięknem.
Z żaru samotności zerkam
na cienie w tej izbie, tak gęste,
i na niewidoczne pole, które nękam
myślą bezsennego i śmiertelnego
śtworzenia. Czy coś jest moje?
Hen daleko, zbierają się domy, niepewne
ich światła stłoczone na brzegu: rytm wybijają
czarne i głuche fale. Na tym terenie
radość rządzi i życie. Oddycham
ciemnością tak bardzo moją,
me życie nie toczy się blisko
ani wody ani nieba,
ani też tego, czego bym pragnął.

Cristina Sánchez-Andrade

1968 – , España

Más poemas del último libro de Cristina Sánchez-Andrade en la página de la nube habitada de Frontera Digital

ME DUELEN LAS VENTANAS

Entre yo y yo misma hay un cristal
y en la inconstancia me crecen las uñas.
Es mi manera de amar,
no conozco otra.

El afuera golpea dentro,
como un pájaro desorientado que choca contra
    el cristal
y no puedo abrir,
no quiero.
Pero a veces me aprietan los goznes,

y hoy me duelen las ventanas.

Maya Deren (1917-1961), coreógrafa, directora de cine, poeta y escritora ucraniana nacionalizada estadounidense. Se la considera la madre de cine underground, surrealista y de vanguardia en Estados Unidos. Sus películas se inspiran en el psicoanálisis y el surrealismo. Su obra Meshes of the Afternoon está considerada una de las películas experimentales más importantes e influyentes del siglo XX. El cortometraje de carácter feminista explora las imágenes del interior de una mujer, en cuyos sueños tiene un terror hacia los objetos de su vida cotidiana.

BOLĄ MNIE OKNA

Między mną a mną jest szyba
a w rozchwianiu rosną mi paznokcie.
W ten sposób kocham,
nie znam innego.

Zewnętrzy świat kołacze od środka,
jak zdezorientowany ptak, który uderza
    o szybę.
a otworzyć nie mogę,
nie chcę.
Choć czasem uwierają mnie zawiasy,

a dziś bolą okna.

Tomas Tranströmer

1931-2015, Suecia

Trad. Roberto Mascaró

soledad II

He andado por ahí largo tiempo
en los helados campos de Ostgötland.
No se veía a nadie por ningún lado.

En otras partes del mundo
hay quienes nacen, viven, mueren
en continuo tumulto.

Ser siempre visible —vivir
en un enjambre de ojos—
debe de dar una expresión particular al rostro.
El rostro cubierto de arcilla.

El murmullo sube y baja
mientras ellos se reparten entre sí
el cielo, las sombras, los granos de arena.

Necesito estar solo
diez minutos por la mañana
y diez minutos por la noche.
—Sin programa.

Todos hacen cola hacia todos.

Muchos.

Uno.

Das-Erhabene-Büro- de Paco Pomet

Tłum. Ada Trzeciakowska

samotność II

Od dłuższej chwili szedłem już
zamarzniętymi polami Ostgötlandu.
Na horyzoncie nie widać nikogo.

W innych częściach świata
niektórzy rodzą się, żyją, umierają
w wiecznym gąszczu ludzi.

Bycie wystawionym na pokaz – życie
gdy rój oczu krąży wokół –
sprawia, że twarz przybiera szczególny wyraz.
Twarzy ulepionej z gliny.

Wrzawa unosi się i opada
gdy dzielą się między sobą
niebem, cieniem, ziarnem piasku.

Muszę pobyć sam
dziesięć minut rano
i dziesięć minut wieczorem.
– Bez programu.

Wszyscy czekają w kolejce do kogoś.

Wielu.

Jeden.

Transl. Robin Fulton

Alone

I have been walking for a long time
on the frozen Östergötland fields.
I have not seen a single person.

In other parts of the world
there are people who are born, live and die
in a perpetual crowd.

To be always visible – to live
in a swarm of eyes –
a special expression must develop.
Face coated with clay.

The murmuring rises and falls
while they divide up among themselves
the sky, the shadows, the sand grains.

I must be alone
ten minutes in the morning
and ten minutes in the evening.
– Without a programme.

Everyone is queuing at everyone’s door.

Many.

One.


Ensamhet II

Jag har gått omkring länge
på de frusna östgötska fälten.
Ingen människa har varit i sikte.

I andra delar av världen
finns de som föds, lever, dör
i en ständig folkträngsel.

Att alltid vara synlig – leva
i en svärm av ögon –
måste ge ett särskilt ansiktsuttryck.
Ansikte överdraget med lera.

Mumlandet stiger och sjunker
medan de delar upp mellan sig
himlen, skuggorna, sandkornen.

Jag måste vara ensam
tio minuter på morgonen
och tio minuter på kvällen.
– Utan program.

Alla står i kö hos alla.

Flera.

En.

Jacek Dehnel

1980 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

desde el escenario

Aquí y allá, en esta oscuridad, de cristal líquido,
crecen las flores de los helechos, brillan con un resplandor
        celeste – encima, rostros de los felices descubridores
que navegan por Facebook o noticias sobre gatitos-.
El resto son solo manchas, discos lívidos de rostros
y ropa, dispersos entre los respaldos de las butacas,
como en las escamas de un enorme pez de ópera.
Y sólo de vez en cuando dos círculos grises resplandecen
como los ojos de los animales en la penumbra.
                                                                                     Depredadores, aislados,
con sus propios territorios,
                                                    sus rituales.

Tal vez han venido aquí por nosotros, o quizá por nada en absoluto,
se han parado en seco en sus migraciones secretas
ríos arriba o través de los valles,
                                                  y miran,
                                                                   y miran.
Y el animal en nosotros les lee
                                                        desde el escenario,
                                                                                           desde el escenario.

ze sceny

Tu i tam, w tej ciemności, ciekłokrystaliczne,
rosną kwiaty paproci świecące błękitnym
blaskiem – nad nimi twarze szczęśliwych znalazców
przeglądających fejsa czy newsy o kotkach.
Reszta to tylko plamy, szare krążki twarzy
i ubrań, rozproszone wśród oparć foteli
jak na łuskach ogromnej operowej ryby.
I tylko czasem błyska para siwych krążków
jak ślepia zwierząt w mroku.
                                                    Drapieżnych, osobnych,
mających swe rewiry,
                                        swoje rytuały.

Może przyszły tu po nas, może po nic zgoła,
zatrzymały się nagle w sekretnej wędrówce
w górę rzek czy w doliny,
                                               i patrzą,
                                                              i patrzą.
A zwierzę w nas im czyta
                                             ze sceny,
                                                              ze sceny.

Margarita Mejía

1973 -, Colombia

Jardines efímeros

En mi vientre
crecen flores
tus manos las siembran
tus labios las riegan

florecen sin tierra
en el polvo
que llega con el aire
mojado
por la lluvia que me traes
con la luz que me derramas

Como jardines
que germinan en altos edificios
y sobreviven
pese a todo pronóstico

Flores que cuelgan
triunfantes
entre grietas
de paredes de cemento

Nuestros efímeros jardines
miran la ciudad
desde lo alto

Mientras abajo
en la distancia
alguien camina
por largas avenidas

y lejos
lejos en el horizonte
cae la tarde.

Tłum. Ada Trzeciakowska

Efemeryczne ogrody

W brzuchu
rosną mi kwiaty
twe ręce je sieją
twe usta je podlewają

kwitną bez ziemi
w pyle
który przybywa z powietrzem
mokrym
od deszczu, który przynosisz mi
ze światłem, które rzucasz na mnie

Jak ogrody
które kiełkują w wysokich budynkach
i utrzymują się przy życiu
wbrew wszelkim zapowiedziom

Kwiaty,
które zwisają
triumfując
pośród szczelin
cementowych ścian

Nasze efemeryczne ogrody
patrzą na miasto
z góry

Podczas gdy na dole
w oddali
ktoś idzie
długimi alejami

i daleko
daleko na horyzoncie
zapada zmrok.

Fotos: Su Xinyu, André Kertész 

Raymond Carver

1938-1988, EE. UU.

Trad. Jaime Priede

Esta habitación

Esta habitación, por ejemplo:
¿es eso un coche sin conductor
que espera abajo?

              Promesas, promesas,
              no hacerlas
              por mi bien.

Recuerdo sombrillas,
una explanada junto al mar,
aquellas flores…

              ¿Debo quedarme siempre detrás,
              escuchando, fumando,
              tomando notas rápidas a distancia?

Enciendo un cigarrillo
y corro la cortina.
Hay un ruido en la calle
cada vez más tenue, más tenue.

Tłum. Ada Trzeciakowska

Ten pokój

Ten pokój na przykład:
czy to puste auto
co czeka na dole?

              Obietnice, obietnice,
              nie składać żadnych
              dla mojego dobra.

Pamiętam parasole,
promenadę przy morzu,
i jeszcze te kwiaty…

              Zawsze muszę zostawać w tyle-
              słuchając, paląc,
              zapisując kolejne odległe rzeczy?

Zapalam papierosa
spuszczam rolety.
Hałas ulicy
dociera coraz słabszy, słabszy.

Cuadros de Alejandra Caballero (1972 -, Madrid)

This room

This room for instance:
is that an empty coach
that waits below?

              Promises, promises,
              tell them nothing
              for my sake.

I remember parasols,
an esplanade beside the sea,
yet these flowers…

              Must I ever remain behind –
              listening, smoking,
              scribbling down the next far thing?

I light a cigarette
and adjust the window shade.
There is a noise in the street
growing fainter, fainter.

Elizabeth Bishop

1911-1979, Estados Unidos

Trad. Fernando Pérez Villalón

Crusoe en Inglaterra

Un nuevo volcán entró en erupción,
dicen los diarios, y la semana pasada estaba leyendo
dónde un barco vio nacer una isla:
primero una nube de vapor, a diez millas;
luego una mota negra –probablemente basalto–
surgió en los binoculares del oficial de cubierta
y se fijó en el horizonte como una mosca.
La nombraron. Pero mi pobre isla todavía sigue
in-redescubierta, in-renombrada.
Ninguno de los libros ha acertado.

Bueno, yo tenía cincuenta y dos
miserables, pequeños volcanes que podía escalar
con unas pocas zancadas resbalosas –
volcanes muertos como pilas de ceniza.
Solía sentarme al borde del más alto
y contar los otros que seguían en pie,
desnudos y plomizos, con sus cabezas voladas.
Pensaba que si eran del tamaño
que yo pensaba que los volcanes debían ser, me había
convertido en un gigante;
y si me había convertido en un gigante,
no podía soportar pensar en el tamaño de
las cabras y tortugas,
o las gaviotas, o las olas sucesivas
– un hexágono brillante de olas
cercándome, cercándome, pero sin cerrarse,
brillando y brillando, aunque el cielo
solía estar nublado.

Mi isla parecía ser
una especie de vertedero de nubes. Todas las nubes
desechadas del hemisferio venían a juntarse
sobre los cráteres – sus gargantas resecas
se sentían calientes al tocarlas.
¿Por eso entonces llovería tanto?
¿Por eso a veces todo el lugar siseaba?
Las tortugas avanzaban con sus altos domos a cuestas,
silbando como teteras.
(Y yo habría dado, o aceptado, algunos años
a cambio de una tetera de cualquier tipo, por supuesto.)
Los pliegues de lava, extendiéndose hacia el mar,
siseaban. Yo miraba hacía otro lado. Pero luego
me daba cuenta de que eran tortugas.
Las playas eran todas de lava, en varios tipos:
negra, roja, y blanca, y gris:
los colores jaspeados se veían bien.
Y tenía trombas marinas. Sí,
de a docenas, lejos,
iban y venían, avanzaban y retrocedían,
la cabeza en una nube, los pies en parches movedizos
o rasguños blancos.
Chimeneas de vidrio, flexible, atenuadas,
seres sacerdotales de vidrio… Vi
como el agua ascendía por ellos en espiral como humo.
Hermoso, sí, pero no muy buena compañía.

A menudo sentí compasión de mí mismo.
“¿Me merezco esto? Debe ser que sí, supongo.
Si no, no estaría aquí. ¿Hubo
un momento en que de hecho escogí esto?
No me acuerdo, pero puede ser.”
¿Qué tiene de malo, en todo caso, la autocompasión?
Balanceando mis piernas confiadamente
al borde de un cráter, me dije.
“La compasión empieza por casa.” Así que mientras más
compasión sentía, más me sentía en casa.

El sol se ponía
y salía del mar,
era uno solo, y yo también.
En la isla todos estaban de a uno:
un caracol de árbol, azul-violeta brillante
con una caparazón delgada, reptaba por todas partes,
sobre la única variedad de árbol,
una cuestión hollinosa como matorral.
Debajo de ellos, se amontonaban conchas de caracol,
y desde lejos
uno juraría que eran macizos de lirios.
Había un tipo de baya, rojo oscuro.
Las probé, de a una, con un intervalo de horas.
No muy ácidas, y nada malas, sin efectos nocivos;
así que fermenté un licor. Me tomaba
esa pócima pésima, hedionda y burbujeante,
que se me iba directo a la cabeza
tocaba mi flauta casera
(creo que tenía la escala más rara de la tierra)
y, mareado, gritaba y bailaba entre las cabras.
¡Hecho en casa, hecho en casa! ¿no lo somos todos?
Sentía un afecto profundo por
la más pequeña de mis industrias insulares.
No, no exactamente, la más pequeña era
una filosofía miserable.

Porque no sabía suficiente,
¿por qué no sabía suficiente de algo?
¿Drama griego, astronomía? Los libros
que había leído estaban llenos de huecos;
los poemas – bueno, traté de recitarle a mis lirios,
“Resplandecen en el ojo interno,
que es el goce…” ¿El goce de qué?
Una de las primeras cosas que hice
cuando volví fue mirarlo en el diccionario.

La isla olía a cabras y guano.
Las cabras eran blancas, también las gaviotas,
y ambas mansas, o bien pensaban
que yo era también una cabra, o una gaviota.
Baa, baa, baa y criii criii, criii
baa…criii…baa
…todavía no puedo sacarme
ese sonido de los oídos; me duelen ahora.
Los gritos interrogantes, las réplicas equívocas
con una base de lluvia siseante,
siseante, las tortugas ambulantes
me sacaban de quicio.

Cuando todas las gaviotas
se echaban a volar al mismo tiempo, sonaban
como un árbol enorme en el viento, sus hojas.
Cerraba mis ojos y pensaba en un árbol,
un roble, digamos, con sombra de verdad, en alguna parte.
Había oído que el ganado puede enfermarse
por estar en una isla.
Me parecía que las cabras lo estaban.
Un macho cabrío subía al volcán
al que había bautizado como Mont d’Espoir o Mount Despair
(tenía tiempo para juegos de palabras),
y balaba sin parar, y olisqueaba el aire.
Lo tomaba de la barba y lo miraba.
Sus pupilas, horizontales, se estrechaban
sin expresar nada, o un poco de malevolencia.
¡Hasta los colores me cansaban tanto!
Un día teñí a una cabrita de rojo brillante
con mis bayas rojas, sólo para ver algo distinto.
Y luego su mamá no la reconocía.

Los sueños eran lo peor. Por supuesto que soñaba con comida
y amor, pero eran agradables más que
otra cosa. Pero luego soñaba con cosas
como cortarle el pescuezo a una guagua, confundiéndolo
con un cabrito. Tenía
pesadillas con otras islas
que se extendían lejos de la mía, una infinidad
de isas, islas y más islas,
como huevos de rana vueltos renacuajos
de islas, sabiendo que tendría que vivir
en cada una de ellas, eventualmente,
por siglos, registrando su flora,
su fauna, su geografía.

Justo cuando pensé que no podría soportarlo
ni un minuto más, llegó Viernes.
(Los relatos de eso están completamente equivocados.)
Viernes era amable.
Viernes era amable, y fuimos amigos.
¡Si sólo hubiera sido una mujer!
Quería tener descendencia,
y él también, creo. Pobre.
A veces regaloneaba a los cabritos,
y corría con ellos, o los llevaba en brazos.
– Me gustaba mirarlo, tenía un hermoso cuerpo.

Y entonces un día vinieron y nos sacaron de ahí.

Ahora vivo aquí, en otra isla,
que no parece serlo, pero ¿quién decide?
Mi sangre estaba llena de ellas; mi cerebro
criaba islas. Pero ese archipiélago
se extinguió. Estoy viejo.
Estoy aburrido, también, tomando té de verdad,
rodeado de cachivaches que no me interesan.
El cuchillo ahí en la estantería –
olía a sentido, como un crucifijo.
Sobrevivió. ¿Por cuántos años
le pedí, le imploré que no se rompiera?
Conocía cada mella y rasguño de memoria,
la hoja azulosa, la punta rota,
las vetas de madera en el mango…
Ahora ni me mira.
Su alma se ha escabullido.
Mis ojos descansan en él y siguen su curso.

El museo local me pidió
que les dejara todo:
la flauta, el cuchillo, los zapatos ajados,
mis pantalones desharrapados de cuero de cabra
(la piel se llenó de polillas),
la sombrilla que me tomó tanto tiempo
para acordarme de cómo iban las varas.
Todavía funciona, pero, cerrada,
se ve como un ave de corral flaca y desplumada.
¿Cómo puede alguien querer estas cosas?
Y Viernes, mi querido Viernes, murió de sarampión
en marzo harán diecisiete años.

Fotogramas de La tortuga roja

Tłum. Andrzej Sosnowski

Crusoe w Anglii

Erupcję nowego wulkanu
odnotowują gazety, a tydzień temu czytałem,
jak statek asystował gdzieś przy narodzinach wyspy:
najpierw tchnienie pary w odległości dziesięciu mil
a potem czarny punkt – prawdopodobnie bazalt –
wyrósł w oficerskiej lornetce
i przywarł do horyzontu jak mucha.
Wymyślili nazwę. A moja biedna stara wyspa nadal
powtórnie nieodkryta, nazwana raz na zawsze.
W żadnej książce nie ma jej prawdziwej nazwy.

Cóż, ja miałem pięćdziesiąt dwa
smętne, malutkie wulkany do wspinaczki
w paru grożących poślizgiem krokach –
martwe jak kupki popiołu.
Siadałem na krawędzi najwyższego,
rachując pozostałe, które sterczały nagie
i ołowiane, z odstrzelonymi główkami.
Myślałem, że jeśli one są wielkości,
jaka przystoi wulkanom, to ja
stałem się olbrzymem;
a jeżeli ja stałem się olbrzymem,
to strach pomyśleć, jakie rozmiary
mają kozy i żółwie,
albo mewy, albo nakładające się na siebie fale –
rozmigotany sześciokąt fal
zaciskający się bezustannie, jednak nie do końca,
rozmigotany nieustannie, chociaż zachmurzenie
było przeważnie całkowite.

Na mojej wyspie miało miejsce coś
jak z wałka chmur. Spływały niedobitki
chmur z całej półkuli i wisiały
nad kraterami – ich spajane gardła
parzyły w dotyku.
Czy to dlatego tak często padał deszcz?
I dlatego nie było czasem słychać nic prócz syku?
Żółwie telepały się w swoich wyniosłych kopułach,
posykując jak imbryki.
(Oddałbym parę lat, a może odebrałbym parę lat,
za pierwszy z brzegu czajnik, bez dwóch zdań).
Albo fałdy lawy suną w stronę morza,
sycząc. Obrót głowy. I okazuje się,
że to kolejne żółwie.
Moje plaże pokrywała lawa różnobarwna,
czerwona i czarna, szara oraz biała;
marmurkowe żyłki barw przyjemne były dla oka.
I przechodziły trąby wodne. Och,
z pół tuzina naraz, to bliżej, to dalej
w szarżach i odwrotach, daleko na morzu,
z głowami w chmurze, ze stopami w płachtach
roztrzepywanej bieli.
Szklane kominy, wiotkie, powłóczyste
jak celebransi ze szkła… Śledziłem
korkociągi wody idące w górę jak dym.
Piękne, lecz sobie z nimi nie pogadasz.

Często dawałem upust litości nad sobą.
„Zasłużyłem na ten los? Najwyraźniej tak.
Inaczej bym tu nie tkwił. A czy był taki
moment, kiedy go faktycznie wybrałem?
Nie przypominam sobie, lecz możliwe, że był”
Zresztą, czy to coś złego czuć litość nad sobą?
Siedząc, dyndając nogami, jak gdyby nigdy nic,
na krawędzi krateru, powiadałem sobie
„Człowiek w dom, litość w dom”. Im więcej
litości, tym bardziej czułem się jak w domu.

Słońce wchodziło w morze; to samo kuriozum
wychodziło z morza,
i jedno było słońce, i byłem jeden ja.
Wszystko na wyspie istniało w jednej postaci:
jeden ślimak drzewny w jaskrawych fioletach
cienkiej skorupki ciągle wpełzał na wszystko,
na jedyną odmianę tamtejszego drzewa,
smoliste, skarlałe krzaczory.
Całe zaspy muszelek leżały pod nimi,
i można by przysiąc, z daleka,
że to rabaty irysów.
Był jeden gatunek jagód, ciemnoczerwony.
Próbowałem po jednej, co dwie, trzy godziny.
Całkiem niezłe, lekko kwaśne, żadnych objawów,
więc postanowiłem nastawić. Popijałem
okropny, musujący zajzajer,
który natychmiast uderzał mi do głowy,
grałem na moim flecie domowej roboty
(świat nigdy nie słyszał tak obłędnej skali)
i tańczyłem pośród kóz, pohukując, zawiany.
Domowa robota! Domowa robota! Wszyscyśmy
wszak domowej roboty? Żywiłem głębokie uczucie
do najdrobniejszego z mych wyspiarskich wynalazków.
Może niezupełnie, gdyż tym najdrobniejszym był
pożałowania godny rodzaj filozofii.

Ponieważ za słabo się orientowałem.
Dlaczego nie orientowałem się w czymś dostatecznie?
W greckim dramacie albo astronomii? Przeczytane
książki były pełne luk;
wiersze – no cóż, próbowałem
recytować grządkom mych kosaćców:

„Bo często dziś, gdy na wznak leżę
w błogim…” W błogim czym?
Jak tylko wróciłem, właściwie od razu
sięgnąłem po książkę, by to sprawdzić,

Główny zapach na wyspie to kozy i guano.
Kozy były białe, mewy też były białe,
wszystko zbyt poufałe, chyba że widziały
we mnie też jakąś kozę czy mewę.
Beee, beee, beee oraz skwir, skwir, skwir,
Beee… skwir… beee
… Wciąż jeszcze mam
te dźwięki w głębi uszu; teraz już do bólu.
Pytające wrzaski, pokrętne odpowiedzi
na tle syczącego dżdżu
i syczących, peregrynujących żółwi
dały mi się we znaki.

Kiedy wszystkie mewy razem zrywały się do lotu,
brzmiały jak duże drzewo na wietrze, jak szum liści.
Zamykałem oczy i myślałem o takim drzewie,
0 dębie, dajmy na to, prawdziwym cieniu gdzieś tam.
Słyszałem o wyspiarskiej chorobie krów.
Sądzę, że widziałem ją u kóz.
Jeden samczyk przystawał na wulkanie,
który nazwałem Mont d’Espoir alias Mount Despair
(dość miałem czasu, by bawić się słownictwem),
1 tylko beczał i beczał, nozdrzami łowiąc powietrze.
Łapałem go za brodę i obserwowałem.
Źrenice, horyzontalne, zwężały się w szparki,
nie wyrażając nic, ot, nieco złośliwości.
Byłem wykończony samą kolorystyką!
Raz przefarbowałem koziołka na jaskrawą czerwień
moimi jagodami, żeby po prostu zobaczyć
coś odrobinę innego.
Rodzona matka nie mogła go poznać.

Sny były najgorsze. Śniłem naturalnie
o wyżerce i miłości, lecz były to stosunkowo
przyjemne sny. Ale mogło mi się też przyśnić
podrzynanie gardła, kiedy małe dziecko
myliłem z koziołkiem. Miałem koszmarne sny
o innych wyspach biegnących precz od mojej wyspy
jedna za drugą, nieskończonym pasmem
wysp płodzących wyspy,
żabiego skrzeku wysp rodzącego głowaczyki
wysp, mając świadomość, że w swoim czasie
na każdej z nich będę musiał żyć,
całe wieki studiując ich faunę,
florę, geografię.

Właśnie kiedy myślałem, że już nie wytrzymam
ani minuty dłużej, pojawił się Piątek.
(Istniejące relacje są tu kompletnie chybione).
Piątek był miły.
Piątek był miły, zostaliśmy przyjaciółmi.
Gdyby do tego jeszcze był kobietą!
Chciałem przedłużać nasz gatunek.
Coś mi się zdaje, że biedny chłopak też.
Przytulał czasem młodziutkie koźlęta,
ścigał się z nimi, nosił je na rękach.
Ładnie wyglądał; miał takie ładne ciało.

Pewnego dnia dobili i wzięli nas na pokład.

Obecnie mieszkam tutaj, to także jest wyspa,
choć nie wygląda na wyspę, ale kto to stwierdza?
Ja miałem wyspy we krwi; mój mózg
broczył wyspami. A jednak ten archipelag
wysechł już do cna. Stary jestem.
I nudzę się, pijąc prawdziwą herbatę
w otoczeniu nieciekawej rupieciarni.

Ot, tamten nóż, który leży na półce –
kiedyś emanował sensem, jak krucyfiks.
Nóż żył. Przez ile lat
prosiłem go, zaklinałem, aby nie pękł?
Znałem na pamięć każdą szczerbę, rysę,
błękitnawe ostrze, czubek ułamany,
linie słojów na drewnianym trzonku…
Teraz już w ogóle nie chce na mnie spojrzeć.
Żywotne tchnienie gdzieś wyparowało.
Chwilę na niego patrzę i odwracam wzrok.

Tutejsze muzeum zwróciło się z prośbą,
żebym w całości wszystko im zostawił:
mój flet, nóż, buty wyschłe na wiór
i wyliniałe spodnie z koźlej skóry
(mole wdały się w sierść),
parasol, który kosztował mnie tyle czasu,
kiedy kombinowałem, jak mają iść pręty.
Wciąż sprawny, lecz w stanie spoczynku
wygląda jak oskubany, chudy ptak.
Jak można chcieć posiadać takie rzeczy?
A Piątek, mój Piątek, zmarł na odrę;
siedemnaście lat będzie w marcu tego roku.

Crusoe in England

A new volcano has erupted,
the papers say, and last week I was reading
where some ship saw an island being born:
at first a breath of steam, ten miles away;
and then a black fleck–basalt probably–
rose in the mate’s binoculars
and caught on the horizon like a fly.
They named it. But my poor old island’s still
un-rediscovered, un-renamable.
None of the books has ever got it right.

Well, I had fifty-two
miserable, small volcanoes I could climb
with a few slithery strides–
volcanoes dead as ash heaps.
I used to sit on the edge of the highest one
and count the others standing up,
naked and leaden, with their heads blown off.
I’d think that if they were the size
I thought volcanoes should be, then I had
become a giant;
and if I had become a giant
I couldn’t bear to think what size
the goats and turtles were,
or the gulls, or the overlapping rollers
–a glittering hexagon of rollers
closing and closing in, but never quite,
glittering and glittering, though the sky
was mostly overcast.

My island seemed to be
a sort of cloud-dump. All the hemisphere’s
left-over clouds arrived and hung
above the craters–their parched throats
were hot to touch.
Was that why it rained so much?
And why sometimes the whole place hissed?
The turtles lumbered by, high-domed,
hissing like teakettles.
(And I’d have given years, or taken a few,
for any sort of kettle, of course.)
The folds of lava, running out to sea,
would hiss. I’d turn. And then they’d prove
to be more turtles.
The beaches were all lava, variegated,
black red, and white, and gray;
the marbled colors made a fine display.
And I had waterspouts. Oh,
half a dozen at a time, far out,
they’d come and go, advancing and retreating,
their heads in cloud, their feet in moving patches
of scuffed-up white.
Glass chimneys, flexible, attenuated,
sacerdotal beings of glass…I watched
the water spiral up in them like smoke.
Beautiful, yes, but not much company.

I often gave way to self-pity.
“Do I deserve this? I suppose I must.
I wouldn’t be here otherwise. Was there
a moment when I actually chose this?
I don’t remember, but there could have been.”
What’s wrong about self-pity, anyway?
With my legs dangling down familiarly
over a crater’s edge, I told myself
“Pity should begin at home.” So the more
pity I felt the more I felt at home.

The sun set in the sea; the same odd sun
rose from the sea,
and there was one of it and one of me.
The island had one kind of everything:
one tree snail, a bright violet-blue
with a thin shell, crept over everything,
over the one variety of tree,
a sooty, scrub affair.
Snail shells lay under these in drifts
and, at a distance,
you’d swear that they were beds of irises.
There was one kind of berry, a dark red.
I tried it, one by one, and hours apart.
Sub-acid, and not bad, no ill effects;
and so I made home-brew. I’d drink
the awful fizzy, stinging stuff
that went straight to my head
and play my home-made flute
(I think it had the weirdest scale on earth)
and, dizzy, whoop and dance among the goats.
Home-made, home-made! But aren’t we all?
I felt a deep affection for
the smallest of my island industries.
No, not exactly, since the smallest was
a miserable philosophy.

Because I didn’t know enough.
Why didn’t I know enough of something?
Greek drama or astronomy?
The books?I’d read were full of blanks;
the poems–well, I tried
reciting to my iris-beds,
“They flash upon that inward eye,
which is the bliss…” The bliss of what?
One of the first things that I did
when I got back was look it up.

The island smelled of goat and guano.
The goats were white, so were the gulls,
and both too tame, or else they thought
I was a goat, too, or a gull.
Baa, baa, baa and shriek, shriek, shriek,
baa…shriek…baa…
 I still can’t shake
them from my ears; they’re hurting now.
The questioning shrieks, the equivocal replies
over a ground of hissing rain
and hissing, ambulating turtles
got on my nerves.

When all the gulls flew up at once, they sounded
like a big tree in a strong wind, its leaves.
I’d shut my eyes and think about a tree,
an oak, say, with real shade, somewhere.
I’d heard of cattle getting island-sick.
I thought the goats were.
One billy-goat would stand on the volcano
I’d christened Mont d’Espoir or Mount Despair
(I’d time enough to play with names),
and bleat and bleat, and sniff the air.
I’d grab his beard and look at him.
His pupils, horizontal, narrowed up
and expressed nothing, or a little malice.
I got so tired of the very colors!
One day I dyed a baby goat bright red
with my red berries, just to see
something a little different.
And then his mother wouldn’t recognize him.

Dreams were the worst. Of course I dreamed of food
and love, but they were pleasant rather
than otherwise. But then I’d dream of things
like slitting a baby’s throat, mistaking it
for a baby goat. I’d have
nightmares of other islands
stretching away from mine, infinities
of islands, islands spawning islands,
like frogs’ eggs turning into polliwogs
of islands, knowing that I had to live
on each and every one, eventually,
for ages, registering their flora,
their fauna, their geography.

Just when I thought I couldn’t stand it
another minute longer, Friday came.
(Accounts of that have everything all wrong.)
Friday was nice.
Friday was nice, and we were friends.
If only he had been a woman!
I wanted to propagate my kind,
and so did he, I think, poor boy.
He’d pet the baby goats sometimes,
and race with them, or carry one around.
–Pretty to watch; he had a pretty body.

And then one day they came and took us off.

Now I live here, another island,
that doesn’t seem like one, but who decides?
My blood was full of them; my brain
bred islands. But that archipelago
has petered out. I’m old.
I’m bored too, drinking my real tea,
surrounded by uninteresting lumber.
The knife there on the shelf–
it reeked of meaning, like a crucifix.
It lived. How many years did I
beg it, implore it, not to break?
I knew each nick and scratch by heart,
the bluish blade, the broken tip,
the lines of wood-grain in the handle…
Now it won’t look at me at all.
The living soul has dribbled away.
My eyes rest on it and pass on.

The local museum’s asked me to
leave everything to them:
the flute, the knife, the shrivelled shoes,
my shedding goatskin trousers
(moths have got in the fur),
the parasol that took me such a time
remembering the way the ribs should go.
It still will work but, folded up,
looks like a plucked and skinny fowl.
How can anyone want such things?
–And Friday, my dear Friday, died of measles
seventeen years ago come March.