Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Jerzy Sławomirski y Anna Rubió

Dos ciudades

En el año 1945, casi toda la familia hizo las maletas y llenó los baúles preparándose para abandonar Lvov o sus aledaños. Al mismo tiempo liaban los bártulos innumerables familias alemanas obligadas a dejar sus casas y sus pisos de Silesia, Gdańsk, Szczecin, Olsztyn y Królewiec. Millones de personas comprimieron con las rodillas las tapas rebeldes de maletas que no cerraban bien. Ocurría así por orden de tres caballeros de edad provecta que se habían dado cita en Yalta.
En octubre del mismo año ya estábamos en la ciudad peor, en Gliwice. Aún estacionaba allí el Ejército Rojo y, al caer la noche, en los callejones oscuros resonaban a menudo ráfagas de metralleta (eso me contaron después).
Mis tías y mis tíos, sus conocidos y los primos de sus conocidos, aquellas familias, clanes y tribus, abandonaron Lvov para reencontrarse —no todos, aunque sí la mayoría— en las calles de Gliwice.
¿Qué clase de ciudad era aquélla? Peor. Más pequeña. Insignificante. Industrial. Ajena. Mi madre lloraba al caminar por sus calles.
Pero teníamos que vivir allí. Y, válgame Dios, allí también había amaneceres y ocasos, y las mismas estaciones recorrían el calendario y los parques municipales. Dominaba sobre la ciudad una réplica de madera de la torre Eiffel, la antena de una emisora de radio de antes de la guerra.
(…)
Los nuevos habitantes de Gliwice se asemejaban a los europeos normales y corrientes sólo en apariencia. La mayoría eran deportados del este, inmigrantes de fecha reciente, inmigrantes que, no obstante, nunca habían abandonado su país. Su país se había desplazado hacia el oeste, y ellos con él. Además, casi todos podían anteponer al nombre de su profesión, vocación u oficio la palabreja «ex». Eran ex jueces, ex oficiales, ex profesores (por no decir nada de ex niños) despojados de su existencia anterior por el nuevo régimen que examinaba con lupa el pasado de cada ciudadano, siempre que el ciudadano tuviera algún pasado. Pero hasta los más pobres entre los pobres tenían alguno.
(…)
La gente del mercado de hortalizas de la calle Bytomska sólo era real y contemporánea en parte, mientras que por lo demás recordaban sombras, unas sombras vivientes. Inmigrantes en su propio país, ex profesores de una universidad que ya no existía, ex oficiales de un ejército que había sido disuelto, ex consejeros y ex letrados con el deje oriental de un Oriente desaparecido, rangos pertenecientes a otra era, abrigos que habían sido vueltos del revés por enésima vez, zapatos de cuero de los de antes, sombreros desteñidos con etiquetas de tiendas ya inexistentes.
Sólo los huevos, los tomates y las cerezas eran los de siempre, reales, triviales y palpables.
Mis padres formaban parte de la generación joven, de modo que no se vieron en la necesidad cambiar de vestimenta o lo hicieron poquísimo, justo lo imprescindible. Sin embargo, los desterrados que habían llegado a Gliwice con una edad avanzada, ya no se sentían con ánimos para cambiar nada en su manera de vestir, hablar o pensar. Lo anticuado se les había pegado como el olor a naftalina. Ternos pasados de moda, americanas de verano con las mangas cortadas, perneras de filderretor con la raya marcada por los siglos de los siglos, zapatos de hacía veinte años. Caminaban con cuidado para no dañar la suela ni rasguñar el cuero. Profesores, abogados, zapateros, ujieres, oficinistas y tranviarios se paseaban por los senderuelos del parque y descansaban a la sombra de castaños y hayas plantados todavía por los alemanes. Se aburrían, tenían que subsistir con unas pensiones miserables, o sea que daban vueltas por la ciudad, pisando con dignidad los antiguos adoquines germánicos.
Nunca pensé que aquellos paseos fueran una lenta agonía. Callejeaban, contemplando con aire de sorpresa los ladrillos prusianos de los edificios. Estaban ensimismados en su morir y asombrados por el lugar donde les había tocado hacerlo. Morían desconfiados, porque no conocían bien aquel pueblo, aquel aire ni aquella tierra. Algunos tenían prisa; otros, al contrario, intentaban dejar la muerte para más adelante y así poder echar una ojeada al paisaje, conocer los árboles locales y familiarizarse con la tierra.
Perdían la memoria. La mayoría por razones biológicas, a causa de la vejez, pero algunos parecían desear que llegaran la esclerosis y el olvido, y elegían de buen grado la vida en una niebla donde se confundían las épocas, las personas y las fechas. En mi familia también había ancianos que perdieron la memoria: mis dos abuelas y mi abuelo. Yo los acompañaba en sus paseos, los llevaba cogidos del brazo y les explicaba dónde estábamos y a dónde íbamos. ¡Yo, que aún no sabía nada, les serví con mi memoria! Y ellos, que tanto hubieran podido contarme de su larga vida, no fueron capaces de ordenar sus pensamientos.
Al perder la memoria, regresaban a la ciudad perdida. Paradójicamente, para ellos perder la memoria significaba recuperarla, porque, como es sabido, la amnesia parcial que acompaña a la vejez consiste en la pérdida de control sobre las capas más recientes de recuerdos y en el retorno a las antiguas reminiscencias que nada ni nadie es capaz de borrar. Regresaban a Lvov.
Así pues, recorría las calles de Gliwice con mi abuelo —porque era suyo el paso que yo trataba de igualar más a menudo—, pero, de hecho, cada uno paseaba por una ciudad distinta. Yo era un rapazuelo juicioso que tenía una memoria pequeña como una avellana y estaba convencido de que, caminando por las calles de Gliwice entre edificios modernistas prusianos adornados con pesadas cariátides de granito, me hallaba donde me hallaba. Sin embargo, mi abuelo, a pesar de andar a mi lado, en aquellos momentos transitaba por Lvov. Yo recorría las calles de Gliwice y él las de Lvov.

de Dos ciudades (ensayo; 1991)

Leópolis antes de la II Guerra.

Dwa miasta

W roku 1945 prawie cała rodzina pakowała walizki i skrzynie i przygotowywała się do opuszczenia Lwowa i okolic. W tym samym czasie pakowały się też niezliczone niemieckie rodziny, którym kazano porzucić ich domy i mieszkania na Śląsku, w Gdańsku, Szczecinie, Olsztynie i Królewcu. Miliony ludzi przyciskały kolanami oporne walizy; działo się tak na życzenie trzech starszych panów, którzy spotkali się w Jałcie.
W październiku tego roku znaleźliśmy się w gorszym mieście, w Gliwicach. Stacjonowała w nim jeszcze wtedy Armia Czerwona i wieczorami w ciemnych ulicach nieraz rozlegały się strzały z pepeszy (tak mi opowiadano o tym później).
Moje ciotki i moi wujowie, ich znajomi i kuzyni ich znajomych, rodziny, klany i szczepy, wszyscy, wyjechali ze Lwowa i spotkali się – nie wszyscy, ale spora ich część – na ulicach Gliwic.
Jakie to było miasto? Gorsze. Mniejsze. Niepozorne. Przemysłowe. Obce. Moja mama płakała chodząc jego ulicami.
Ale trzeba było w nim żyć. O dziwo, także i tutaj zdarzały się wschody i zachody słońca i te same pory roku przechodziły przez kalendarz i przez miejskie parki. Nad miastem wznosiła się replika wieży Eiffla, drewniana konstrukcja, nadajnik przedwojennej radiostacji
(…)
Nowi mieszkańcy Gliwic tylko pozornie przypominali zwyczajnych Europejczyków. Byli w większości deportowani ze wschodu; byli świeżymi emigrantami, lecz emigrantami, którzy wcale nie opuścili swego kraju. Kraj przesunął się na zachód, tylko tyle. I oni razem z krajem. Po drugie, prawie wszyscy mogli postawić przed nazwą swego zawodu, powołania czy egzystencji słówko „eks”. Byli to eks-sędziowie, eks-oficerowie, eks-profesorowie (nie wspominając już o eks-dzieciach), wyzuci ze swoich dotychczasowych karier przez nowy ustrój, który surowo egzaminował przeszłość każdego obywatela (jeśli tylko obywatel posiadał przeszłość; ale nawet najbiedniejsi jakąś przeszłość mieli).
(…)
Ci ludzie na targu warzywnym przy ulicy Bytomskiej tylko w części byli realni i współcześni, poza tym podobni byli raczej do cieni. Żywe cienie, emigranci we własnym kraju, eks-profesorowie nie istniejącego już uniwersytetu, eks-oficerowie nie istniejącej już armii, wschodni akcent nie istniejącego już Wschodu, eks-radcy i eks-mecenasi, rangi przynależne do innej ery, przenicowane po raz drugi płaszcze, buty z przedwojennej skóry, kapelusze spłowiałe i ozdobione znaczkami nieistniejących już firm.
Tylko jajka, pomidory i czereśnie były zwyczajne i realne, trywialne i dotykalne.
Moi rodzice należeli wtedy do młodszego pokolenia, nie musieli się więc przebierać, albo tylko w minimalnym, nieuniknionym stopniu. Ci jednak spośród wygnańców, którzy przywędrowali do Gliwic w podeszłym wieku, nie mieli już siły, by zmienić cokolwiek we własnym stroju, sposobie mówienia czy myślenia. Nieśli ze sobą dawność jak naftalinę. Staromodne garnitury, letnie marynarki o uciętych, krótkich rękawach, zaprasowane na wieczność nogawki spodni z filafilu, buty sprzed dwudziestu lat; stąpali w nich ostrożnie, by nie uszkodzić podeszwy, nie zadrapać powierzchni skóry. Chodzili po alejach parku, odpoczywali w cieniu poniemieckich kasztanów i buków, profesorowie i mecenasi, szewcy i woźni, urzędnicy i motorniczy tramwajów. Nudzili się, żyli z biednych emerytur, krążyli więc po mieście, kroczyli statecznie po poniemieckim bruku.
Nie wiedziałem, że to krążenie jest powolnym umieraniem. Chodzili ulicami, przyglądając się ze zdziwieniem pruskim cegłom kamienic. Pochłonięci byli umieraniem i zaskoczeni miejscem, w którym przyszło im umierać. Umierali nieufnie, ponieważ nie znali dobrze tej miejscowości, tego powietrza, tej ziemi. Jedni spieszyli się, drudzy, przeciwnie, starali się odłożyć śmierć na później, tak, żeby naprzód przyjrzeć się okolicom, poznać tutejsze drzewa, zioła, polubić ziemię.
Tracili pamięć. Na ogół z powodów biologicznych, ze starości, niektórzy jednak zdawali się pragnąć sklerozy i niepamięci i ochoczo wybierali mgłę, w której zlewały się z sobą epoki, osoby i daty. Także i w mojej rodzinie byli starcy, którzy tracili pamięć – moje obie babcie, mój dziadek. Towarzyszyłem im podczas spacerów, prowadziłem pod rękę, objaśniałem, gdzie jesteśmy i dokąd idziemy. Ja, który nic jeszcze nie wiedziałem, służyłem im moją pamięcią! Oni, którzy tyle mogliby mi opowiedzieć o swoim długim życiu, nie byli w stanie zebrać myśli.
Tracąc pamięć wracali do utraconego miasta. Paradoksalnie, tracąc pamięć odzyskiwali ją, ponieważ, jak wiadomo, osłabienie pamięci w starości oznacza utratę kontroli nad najświeższymi warstwami wspomnień i powrót do wspomnień dawnych, których nic nie potrafi wymazać. Wracali do Lwowa.
Chodziłem więc tymi ulicami Gliwic z moim dziadkiem – bo jemu najczęściej dotrzymywałem kroku – ale w istocie spacerowaliśmy po dwu różnych miastach. Ja byłem trzeźwym chłopcem o pamięci małej jak orzech leszczynowy i byłem absolutnie pewny, że idąc ulicami Gliwic, pośród pruskich, secesyjnych kamienic, ozdobionych ciężkimi kariatydami z granitu, znajduję się naprawdę tam, gdzie się znajduję. Mój dziadek jednak, mimo że szedł tuż przy mnie, przenosił się w tym samym momencie do Lwowa. Ja szedłem ulicami Gliwic, on Lwowa.

z Dwa miasta (1991)

Transl. Lillian Vallee

Two cities

In 1945 almost my entire family was packing suitcases and trunks, getting ready to leave Lvov and vicinity. At the same time countless German families, who were told to leave their homes and apartments in Silesia, Danzig, Stettin, Allenstein, and Konigsberg, were also packing. Millions of people were forcing resistant suitcases shut with their knees; all this was happening at the behest of three old men who had met at Yalta.
In October of that year we found ourselves in the worse city, Gliwice. The Red Army was still garrisoned there, and in the evenings one often heard shots fired from a pepesha into the dark streets (or so I was told later).
My aunts and uncles, their friends and friends’ cousins, families, clans and tribes, all of them, left Lvov and met— not all but most of them—on the streets of Gliwice.
What sort of city was it? The worse one of the two. Smaller. Unpretentious. Industrial. Alien.
But one had to live there. And oh, wonder of wonders, here too there were sunrises and sunsets, and the same seasons of the year passed through calendars and municipal parks. A wooden replica of the Eiffel Tower, the transmitter of a prewar radio station loomed over the city.
(…)
The new inhabitants of Gliwice reminded one of Europeans only superficially. The majority of them were deported from the east. They were fresh emigrants; but it was not the emi­grants who had left their country, it was the country that had simply shifted to the west, that’s all. And they along with it. Also, almost all of them could put the prefix ex before the names of their professions, vocations, and existences. They were ex-judges, ex-officers, ex-professors—not to mention ex­children—deprived of their former careers by a new system that subjected the past of each citizen to severe scrutiny (if the citizen had a past; but even the poorest folks had some sort of past).
(…)
These people at the farmers’ market on Bytomska Street were only partially real and of the moment; beyond that they seemed more like shadows. Living shadows, emigrants in their own country: ex-professors of a university that no longer ex­isted; ex-officers of an army that no longer existed, with eastern accents of a no longer extant East; ex-city council members and ex-lawyers or civil service ranks that belonged to a different era, with twice-darned coats, shoes of prewar leather, and faded hats bearing the labels of companies that were now defunct.
Only eggs, tomatoes, and cherries were ordinary and real, trivial and palpable.
My parents belonged to the younger generation at that time; they did not have to change outfits, or perhaps did so only to a minimal, unavoidable degree. Those exiles, however, who ended up in Gliwice in middle age had not the strength to change anything in their clothing, manner of speaking, or thinking. They carried their past around like mothballs. Old- fashioned suits, summer jackets with short sleeves, creases pressed for all eternity into fine wool trousers, shoes from twenty years ago. They walked in them gingerly, so as not to damage the soles or nick the leather. They walked in the tree- lined lanes of the park, rested in the shade of post-German chestnuts and beeches, professors and attorneys, cobblers and janitors, officials and tram operators. They grew bored, lived on skimpy pensions, roamed the streets of the city, treading the post-German sidewalks with dignity.
I did not realize that this roaming of the streets was a slow dying. They walked the streets, looking with amazement at the Prussian bricks of the tenements. They were absorbed with dying and taken aback by the place in which they were to die. They died distrustfully because they did not know this place, this air, this land very well. Some hurried; others tried to put death off for later, so they could have a good look at their surroundings, so they could get to know the local trees and herbs, so they could like this land.
They lost their memories—usually for biological reasons, because of old age, although some appeared to crave sclerosis and oblivion and voluntarily chose to live in a fog, merging epochs, people, dates.
In my family, too, there were old people who were losing their memories—both of my grandmothers and my grand­father. I accompanied them on walks. They would lean on me, and I explained where we were and where we were going. I, who knew nothing yet, put my memory at their disposal! They, who could have told me so much about their long lives, weren’t capable of gathering their wits about them.
In losing their memories they returned to their lost city. Paradoxically, by losing their memories they recovered them, because it is clear that loss of memory in old age means loss of control over the most recent layers of memories and a return to old memories, which nothing is capable of eradicating. They returned to Lvov.
Thus I walked the streets of Gliwice with my grandfather —because it was he I accompanied most often—but in fact we were strolling two separate cities. I was a sober boy with a memory as small as a hazelnut, and I was absolutely certain that in walking the streets of Gliwice, among Prussian seces­sionist tenements decorated with heavy granite caryatids, I was where I really was. My grandfather, however, despite his walk­ing right next to me, was in Lvov. I walked the streets of Gliwice, he the streets of Lvov.

from Two cities

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Elżbieta Bortkiewicz

Viajar a Lvov*

Viajar a Lwów. De qué estación partir
a Lwów, sino de la del sueño, al alba,
cuando el rocío escarcha las maletas y nacen
trenes expreso y de alta velocidad. Partir a Lwów repentinamente,
en medio de la noche, del día, en septiembre
o en marzo. Si es que Lwów existe, bajo las
fundas de las fronteras y no en mi pasaporte
nuevo únicamente, si banderas de árboles,
álamos, fresnos, resuellan aún
como indios y los arroyos borbotan en su
oscuro esperanto y las culebras, cual suaves
signos del idioma ruso, se pierden en
la hierba. Hacer el equipaje y partir,
sin despedirse, al mediodía, desaparecer,
tal como se desmayaban las doncellas. Bardanas,
verde hueste de bardanas y bajo las sombrillas
de un café veneciano caracoles que disertan
sobre la eternidad. Pero acuérdate, la catedral
se alza vertical, tan vertical
como un domingo y servilletas blancas y el cubo
rebosante de frambuesas sobre el suelo y mi
deseo, que aún no existía,
sólo jardines y maleza, y el ámbar
de las guindas y Fredro el indecente.
Siempre hubo demasiado Lwów, nadie podría
comprender todos sus barrios, escuchar
el susurro de cada una de sus piedras quemadas
por el sol, la iglesia ortodoxa enmudecía de noche
de un modo diferente al de la catedral. Los jesuitas bautizaban
las plantas, hoja a hoja, mas ellas crecían,
crecían indomables y la alegría se cobijaba
por doquier, en los pasillos y los molinillos
de café que giraban solos, en las teteras
azules y en el almidón, ese primer
formalista, en las gotas de lluvia y en las espinas
de las rosas. Bajo la ventana amarilleaban las forsitias gélidas.
Las campanas tañían y vibraba el aire, las cornetas
de las monjas navegaban cual goletas
junto al teatro, había tanto mundo que tenía que
ofrecer bises un sinfín de veces,
el público enloquecía y se negaba
a abandonar la sala. Mis tías aún
no sabían que las resucitaría algún día,
y vivían confiadas, independientes,
las criadas corrían a por la nata fresca,
pulcras y planchadas, en las casas un poco de
enojo y una gran esperanza. Brzozowski
llegó con sus conferencias, uno de mis tíos
escribía un poema titulado Por qué
para ofrecérselo al Todopoderoso y había demasiado
Lwów, no cabía en un recipiente,
reventaba los vasos, desbordaba
los estanques, lagos, humeaba en todas
las chimeneas, se volvía fuego y tormenta,
se reía con los relámpagos, se amansaba,
volvía a casa, leía el Nuevo Testamento,
dormía en el sofá junto al kilim huzul,
había demasiado Lwów, ahora no lo hay
del todo, crecía incontrolablemente, y las tijeras
cortaban, los jardineros fríos como siempre
en mayo, sin piedad, sin amor,
aguardad a que llegue el cálido
junio y los helechos suaves, el campo infinito
del verano, es decir, de la realidad.
Mas las tijeras cortaban, a lo largo y a lo ancho
del hilo, sastres, jardineros y censores
segaban el cuerpo y las coronas, las cizallas trabajaban
sin descanso, como en un recortable infantil
cuando hay que crear un cisne o una cierva.
Tijeras, navajas y hojas de afeitar raspaban
cortaban y recortaban los abultados vestidos
de prelados y plazas y casas, los árboles
caían sordamente como en la jungla
y la catedral temblaba y volaban adioses al amanecer
sin pañuelos, sin lágrimas, los labios
tan secos, no te veré más, tanta muerte
te espera, por qué cada ciudad
ha de convertirse en Jerusalén y cada
hombre en judío, y hacer ahora el equipaje
apresuradamente, siempre, cada día
y partir sin tomar aliento, viajar a Lwów
porque existe, tranquila y pura como
un melocotón. En todas partes, Lwów

*Lvov/Lviv/Leópolis/Lemberg/Lwów. Ciudad natal de Adam Zagajewski, desde 1991 forma parte de la independiente Ucrania. En los mapas medievales, Lviv figuraba con un nombre en latín, Leopolis, por un viejo príncipe con alma de león. Desde 1914 vivió dos guerras mundiales, nacionalismos excluyentes, el Holocausto y varias deportaciones masivas de población. Históricamente, Lviv fue una encrucijada de caminos y culturas donde convivían religiones y nacionalidades: polacos católicos y judíos, ucranianos de fe ortodoxa griega, alemanes protestantes, armenios cristianos. Le dieron fama escritores como Joseph Roth, Leopold von Sacher Masoch, Ivan Franko, Stanislav Lem y Bruno Schulz. En el trágico siglo XX europeo, Lviv perdió a casi todos sus habitantes y con ellos perdió su memoria. Hoy en día es la ciudad que recibe a los refugiados de toda Ucrania antes de que crucen la frontera.

Estación de trenes en Lvov esta semana.

Jechać do lwowa

Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać
do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,
gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się
ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do
Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu
lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod
pokrowcami granic i nie tylko w moim
nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew
jesiony i topole wciąż oddychają głośno
jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim
ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki
znak w języku rosyjskim znikają wśród
traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie
bez pożegnani, w południe, zniknąć
tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona
armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami
weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają
o wieczności. Lecz katedra wznosi się,
pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo
jak niedziela i serwetki białe i wiadro
pełne malin stojące na podłodze i moje
pragnienie, którego jeszcze nie było,
tylko ogrody chwasty i bursztyn
czereśni i Fredro nieprzyzwoity.
Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał
zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć
szeptu każdego kamienia, spalonego przez
słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie
inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili
rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,
rosły bez pamięci, a radość kryła się
wszędzie, w korytarzach i młynkach do
kawy, które obracały się same, w niebieskich
imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym
formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach
róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje.
Dzwony biły i drżało powietrze, kornety
zakonnic jak szkunery płynęły pod
teatrem, świata było tak wiele, że musiał
bisować nieskończoną ilość razy,
publiczność szalała i nie chciała
opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze
nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę
i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,
służące biegły po świeżą śmietanę,
czyste i wyprasowane, w domach trochę
złości i wielka nadzieja. Brzozowski
przyjechał na wykłady jeden z moich
wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,
ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo
Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,
rozsadzał szklanki, wylewał się ze
stawów, jezior, dymił ze wszystkich
kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,
śmiał się błyskawicami, pokorniał,
wracał do domu, czytał Nowy Testament,
spał na tapczanie pod huculskim kilimem,
było za dużo Lwowa a teraz nie ma
go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce
cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze
w maju bez litości bez miłości
ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły
czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne
pole lata czyli rzeczywistości.
Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez
włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy
cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie
pracowały, jak w dziecinnej wycinance
gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę.
Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały
cięły i skracały pulchne sukienki
prałatów i placów i kamienic, drzewa
padały bezgłośnie jak w dżungli
i katedra drżała i żegnano się o poranku
bez chustek i bez łez, takie suche
wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci
czeka na ciebie, dlaczego każde miasto
musi stać się Jerozolimą i każdy
człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu
pakować się, zawsze, codziennie
i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież
istnieje, spokojny i czysty jak
brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

si rusia

Si Rusia hubiera sido fundada
por Anna Ajmátova, si
Mandelstam fuese su legislador
 y Stalin, sólo un personaje marginal
en una épopeya georgiana perdida,
si Rusia se hubiera quitado la piel de oso peludo,
si pudiera vivir en la palabra y no
en el puño, si Rusia, si Rusia

Fotogramas de L’histoire du cinéma y Vrai faux passeport de Jean-Luc Godard

Gdyby Rosja

Gdyby Rosja została założona
przez Annę Achmatową, gdyby
Mandelsztam był prawodawcą
a Stalin tylko marginesową
postacią w zaginionym gruzińskim
eposie, gdyby Rosja zdjęła swoje
nastroszone niedźwiedzie futro,
gdyby mogła żyć w słowie, a nie
w pięści, gdyby Rosja, gdyby Rosja

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Xavier Farré

Busca

Volví a la ciudad
donde fui niño
y adolescente y un viejo de treinta años.
La ciudad me recibió con indiferencia,
los megáfonos de sus calles murmuraban:
¿no ves que el fuego todavía arde?,
¿no oyes el estrépito de las llamas?
Vete.
Busca en otro lugar.
Busca.
Busca la verdadera patria.

Fotos propias. De camino a Torun ayer.

Szukaj

Wróciłem do miasta,
w którym byłem dzieckiem
i młodzieńcem i trzydziestoletnim starcem.
Miasto przywitało mnie obojętnie
a megafony jego ulic szeptały:
czy nie widzisz, że ogień wciąż płonie,
czy nie słyszysz huku płomieni?
Odejdź.
Szukaj gdzie indziej.
Szukaj.
Szukaj prawdziwej ojczyzny.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

«La tristeza, eine dem Leben anklebende Traurigkeit, diez veces»

Diez (posibles) razones para la tristeza del pensamiento. George Steiner

Trad. Xavier Farré

REFUGIADOS

Encorvados por una carga
que a veces es visible, otras no,
avanzan por el barro, o arena del desierto,
inclinados, hambrientos,

hombres taciturnos con gruesos caftanes,
vestidos para las cuatro estaciones,
ancianas con caras llenas de arrugas
llevando algo, que puede ser un bebé, una lámpara
(familiar), o quizá la última hogaza.

Esto puede ser Bosnia, hoy,
Polonia en septiembre del 39, Francia
(ocho meses después), Turingia en el 45,
Somalia, Afganistán, Egipto.

Siempre hay un carro, o como mínimo un carretón
repleto de tesoros (colchas, tazas de plata,
y el aroma de casa que se evapora rápidamente),
un coche sin gasolina, abandonado en la cuneta,
un caballo (será traicionado), nieve, mucha nieve,
demasiada nieve, demasiado sol, demasiada lluvia,

y esta inclinación tan característica,
como hacia otro planeta mejor, un planeta
que tiene generales con menos ambición,
menos cañones, menos nieve, menos viento,
menos Historia (este planeta, por desgracia,
no existe, sólo existe la inclinación).

Arrastrando las piernas
van despacio, muy despacio
al país de Ningún Sitio,
a la ciudad Nadie
en la orilla del río Nunca.

UCHODŹCY

Zgarbieni pod ciężarem, który niekiedy
jest widoczny, a niekiedy nie,
brną w błocie albo w piasku pustyni,
pochyleni, głodni,

małomówni mężczyźni w grubych kaftanach,
ubrani na wszystkie cztery pory roku,
stare kobiety o pomiętych twarzach,
niosące coś, co jest niemowlęciem, lampą
– pamiątkową – albo ostatnim bochenkiem chleba.

To może być Bośnia, dzisiaj,
Polska we wrześniu 39, Francja –
osiem miesięcy później, Turyngia w 45,
Somalia lub Afganistan, Egipt.

Zawsze jest wóz, albo przynajmniej wózek,
wypełniony skarbami (pierzyna, srebrny kubek
i szybko ulatniający się zapach domu),
samochód bez benzyny, porzucony w rowie,
koń (będzie zdradzony), śnieg, dużo śniegu,
za dużo śniegu, za dużo słońca, za dużo deszczu,

i to charakterystyczne pochylenie,
jakby w stronę innej, lepszej planety,
mającej mniej ambitnych generałów,
mniej armat, mniej śniegu, mniej wiatru,
mniej Historii (niestety, takiej planety
nie ma, jest tylko pochylenie).

Powłócząc nogami,
idą powoli, bardzo powoli
do kraju nigdzie,
do miasta nikt
nad rzeką nigdy.


Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Jerzy Sławomirski y Anna Rubió

La poesía y la duda

La poesía y la duda se necesitan recíprocamente, coexisten como el roble y la hiedra, el perro y el gato. Pero su unión no es ni armónica ni simétrica. La poesía necesita la duda mucho más que la duda a la poesía. Gracias a la duda la poesía se purifica de la insinceridad retórica, de la palabrería, de la falsedad, de la logorrea juvenil y de la euforia vacía (que no de la verdadera). Sin la mirada severa de la duda, la poesía—sobre todo en nuestros tiempos lóbregos —podría degenerar en una canción sentimental, un canto exaltado pero estulto o una alabanza irreflexiva de cualquier forma del mundo.
Con la duda no pasa lo mismo. La duda rehúye la compañía de la poesía; la poesía es para ella un adversario peligroso. Diré más: una amenaza mortal. La poesía, incluso la trágica y oscura, siempre se eleva por encima de la duda y la aniquila, le quita la razón de ser. La duda enriquece y dramatiza la poesía, pero la poesía anula la duda o por lo menos la debilita tanto que los escépticos pierden la cabeza y cierran la boca o bien se convierten en artistas.
La duda es más inteligente que la poesía, ya que nos dice algo malicioso sobre el mundo, algo que sabíamos desde siempre, pero que no queríamos ver; pero la poesía excede los límites de la inteligencia, señalándonos lo que no podemos saber.
La duda es narcisista: lo contemplamos todo críticamente, incluso a nosotros mismos, y tal vez nos sintamos aliviados. En cambio, la poesía da muestras de confianza en el mundo, nos saca con fuerza de la escafandra demasiado estrecha del yo, cree en la posibilidad de que la belleza exista y en su dimensión trágica.
La controversia entre la poesía y la duda no tiene nada que ver con el debate superficial entre el optimismo y el pesimismo.
El gran drama del siglo XX creó dos tipos de mentalidad: la resignada y la inquisidora. La duda es la poesía de los resignados. En cambio, la poesía es una búsqueda y un interminable peregrinaje.
La duda es un túnel; la poesía, una espiral.
El gesto preferido de la duda es el de cerrar, y el de la poesía, el de abrir.
La poesía ríe y llora; la duda ironiza.
La duda es la embajadora plenipotenciaria de la muerte y su sombra más larga y más graciosa; la poesía corre hacia un fin desconocido.
Por qué uno elige la poesía y otro la duda no lo sabemos y no lo sabremos jamás. No sabemos por qué uno nace Cioran y otro Milosz.

en Defensa del fervor

Poezja i wątpienie

Poezja i wątpienie potrzebują siebie nawzajem, współżyją ze sobą jak dąb i bluszcz, jak pies i kot. Ale ich związek nie jest ani harmonijny, ani symetryczny. Poezja potrzebuje wątpliwości dużo bardziej niż wątpliwość poezji. Dzięki wątpieniu poezja oczyszcza się – z retorycznej nieszczerości, z gadulstwa, z fałszu, z młodzieńczego rozgadania, z pustej euforii (nie z euforii prawdziwej). Pozbawiona surowego spojrzenia wątpliwości poezja – zwłaszcza w naszych ciemnych czasach – mogłaby się łatwo wyrodzić w sentymentalną piosenkę, w egzaltowaną ale niemądrą pień, w bezmyślną pochwałę każdej postaci świata.
Inaczej z wątpliwością: ucieka ona od towarzystwa poezji; poezja jest dla niej groźnym przeciwnikiem, ba, więcej, śmiertelnym zagrożeniem. Poezja, nawet tragiczna, ciemna, zawsze wyrasta ponad wątpliwość, unicestwia ją, odbiera jej rację bytu. Wątpienie wzbogaca i udramatycznia poezję, ale poezja likwiduje wątpliwość – albo przynajmniej osłabia ją tak bardzo, że sceptycy tracą głowę i milkną, lub też zamieniają się w artystów.
Wątpliwość jest inteligentniejsza od poezji, jako że mówi nam o świecie coś złośliwego, coś, co zawsze wiedzieliśmy, lecz ukrywaliśmy przed sobą; poezja jednak przekracza inteligencję, wskazując na to, czego nie możemy wiedzieć.
Wątpliwość jest narcystyczna: patrzymy na wszystko, także na nas samych, krytycznie – być może przynosi nam to ulgę. Poezja natomiast okazuje zaufanie światu, wyrywa nas z ciasnego skafandra naszego ja, wierzy w możliwość istnienia piękna i w jego tragiczność.
Spór poezji z wątpliwością nie ma nic wspólnego z płytką debatą optymizmu i pesymizmu.
Wielki dramat XX wieku sprawił, że mamy obecnie do czynienia z dwoma rodzajami umysłów: z umysłem zrezygnowanym i z umysłem poszukującym. Wątpliwość jest poezją zrezygnowanych. Poezja natomiast jest poszukiwaniem, wędrówką bez końca.
Wątpliwość jest tunelem, poezja – spiralą.
Ulubionym gestem wątpliwości jest zamykanie, poezji -. otwieranie.
Poezja śmieje się i płacze, Wątpliwość ironizuje.
Wątpliwość jest ambasadorem pełnomocnym śmierci, najdłuższym i najdowcipniejszym jej cieniem; poezja biegnie w stronę nieznanego celu.
Dlaczego kto wybiera poezję, a kto inny – wątpliwość, tego nie wiemy i nie będziemy wiedzieli. Nie wiemy, dlaczego kto jest Cioranem, a kto Miłoszem

w Obrona żarliwości

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

la derrota

Solo sabemos vivir de verdad en la derrota.
Las amistades se hacen más profundas,
el amor eleva la cabeza en alerta.
Incluso las cosas se vuelven puras.
Los vencejos bailan en el aire
instalados en el abismo.
Las hojas del álamo tiemblan,
sólo el viento está quieto.
Las oscuras siluetas de los enemigos destacan
sobre el fondo radiante de la esperanza.  El valor
el crece. Ellos, -hablamos de ellos-, nosotros, -de nosotros mismos-,
tú, -de mí-. El té amargo sabe
a profecías bíblicas. Ojalá
no nos sorprenda la victoria.

Ilustración a partir del fotograma de El estudiante de Praga (1926) de Henrik Galeen, con Conrad Veidt – estrella del cine de terror mudo alemán. Trabajó con Robert Wiene, F. W. Murnau, Victor Sjöström,  Michael Powell, George Cukor en papeles de Satanas, Ivan el Terrible, Rasputin, oficial nazi en Casablanca. La imagen de Veidt en la película The Man Who Laughs sirvió como inspiración para el irónico supervillano The Joker. La fama de Veidt durante los años de la guerra no se debió exclusivamente a su labor como actor. Donó parte de su sueldo y de su patrimonio para ayudar al esfuerzo bélico de los Aliados. Se distinguió desde sus comienzos por la defensa de los derechos de los homosexuales, las mujeres y los judíos y, tras el advenimiento del nazismo, por su beligerancia antinazi.

klęska

Naprawdę umiemy żyć dopiero w klęsce.
Przyjaźnie pogłębiają się,
miłość czujnie podnosi głowę.
Nawet rzeczy stają się czyste.
Jerzyki tańczą w powietrzu
zadomowione w otchłani.
Drżą liście topoli,
tylko wiatr jest nieruchomy.
Ciemne sylwetki wrogów odcinają się
od jasnego tła nadziei. Rośnie
męstwo. Oni, mówimy o nich, my, o sobie,
ty, o mnie. Gorzka herbata smakuje
jak biblijne przepowiednie. Oby
nie zaskoczyło nas zwycięstwo.

z Oda do wielkości (1982)

Adam Zagajewski

1945- 21 de marzo 2021 , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

mirlo

Sobre la antena de la tele se posó un mirlo
y cantó una suave canción de jazz.
¿De quién te despides? ¿A quién lamentas?, pregunté,
me despido de los que se fueron, dijo el mirlo,
me despido del día (de sus ojos y de sus pestañas),
lloro por una muchacha que vivió en Tracia,
-a la que no pudiste conocer-.
Me da pena el mimbre, que lo mate el frío.
Lloro porque todo es efímero y muta
y retorna, pero nunca bajo la misma forma.
En mi garganta angosta apenas cabe
la tristeza, el desconsuelo, la alegría y el orgullo
de una metamorfosis tan radical.
El cortejo fúnebre va desfilando ante mis ojos
cada noche desfila igual, allí, sobre el hilo del horizonte.
Allí van todos, a todos ellos los miro y de todos ellos me despido.
Diviso los sables y los sombreros, pañuelos y descalzos pies,
cañones, tinta y sangre. Desfilan lentos
y se desvanecen en la neblina fluvial, a la derecha.
Me despido de ellos y de ti y de la luz también
para dar la bienvenida a la noche, porque a la noche sirvo,
a sus sedas negras, a su negro poder.

Fotos propias

kos

Na antenie TV siedział kos
i śpiewał jazzową, miękką piosenkę.
Kogo żegnasz? – spytałem – Co opłakujesz?
Żegnam tych, co odeszli, powiedział kos,
żegnam dzień (oczy i rzęsy tego dnia),
opłakuję pewną dziewczynę, która żyła w Tracji
– nie mogłeś jej znać.
Żal mi wikliny, którą zabije mróz.
Płaczę, bo wszystko przemija i przemienia się
i powraca, lecz nigdy w tej samej postaci.
Moje wąskie gardło ledwie mieści
smutek, rozpacz, radość i dumę
z powodu tak radykalnej metamorfozy.
Orszak żałobny przesuwa się przede mną
co wieczór tak samo, o tam, na nitce horyzontu.
Wszyscy tam idą, wszystkich oglądam i żegnam.
Widzę szable i kapelusze, chustki, bose stopy,
armaty, krew i atrament. Idą powoli
i znikają w nadrzecznej mgle, po prawej stronie.
Żegnam ich i ciebie i światło,
a potem witam noc, bo nocy służę,
czarnym jedwabiom, czarnym mocom.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

IN MEMORIAM

*Somos pasto del tiempo, cada día nos estamos ejercitando en el arte de perder lo que más amamos (como lo cuenta E. Bishop con cierta dosis de ironía). No hay día en el que el horizonte no se oscurezca por las sombras de las guerras, las desgracias, las catástrofes naturales, enfermedad, la presión social que nos oprime. Esta es la realidad más contigua, el mundo donde trata de sobrevivir un ser contemporáneo sometido a una crisis continua. El poeta polaco Adam Zagajewski, lo describe como mundo herido, mutilado. Sin embargo, trascender nos lleva a descubrir que tampoco el ángel, criatura limítrofe y fronteriza, nos oye. Trascender, por tanto, tampoco trae alivio. Lo único que nos queda, insinúa Rilke y tras él, Zagajewski, es alabar la belleza trágica de nuestra circunstancia:

Trad. Xavier Farré

Intenta celebrar el mundo mutilado

Intenta celebrar el mundo mutilado.
Recuerda los largos días de junio
y las fresas silvestres, las gotas de vino rosé.
Las ortigas, que con esmero cubrían
las fincas abandonadas de los exiliados.
Tienes que celebrar el mundo mutilado.
Mirabas los yates y los barcos lujosos;
uno de ellos tenía un largo viaje por hacer,
a otros sólo les aguardaba un vacío salado.
Has visto a refugiados con rumbo a ninguna parte,
has oído a verdugos que cantaban con gozo.
Deberías celebrar el mundo mutilado.
Recuerda los momentos cuando estabais juntos,
en una habitación blanca se movió la cortina.
Que tu pensamiento vuelva al concierto cuando estalló la música.
Durante el otoño cogías bellotas en el parque
mientras las hojas se arremolinaban en las cicatrices de la tierra.
Celebra el mundo mutilado,
y la pluma gris que un tordo ha perdido,
y la luz delicada que yerra y desaparece
y regresa.

Mi videopoema, trabajo hecho los últimos días,una manera de alabar y celebrar el mundo

*Padamy łupem czasu, każdego dnia ćwiczymy się w sztuce utraty tego, co najbardziej kochamy (jak twierdzi E. Bishop z pewną dozą ironii). Nie ma dnia, w którym horyzont nie rysowałby się ciemniej przez widmo wojen, nieszczęść, katastrof naturalnych, presji społecznej chorób. To najbliższa nam rzeczywistość, świat, w którym istota współczesna pogrążona w bezustannym kryzysie próbuje przetrwać. Polski poeta Adam Zagajewski opisuje go jako okaleczony świat. Jednak próby transcendencji prowadzą nas do odkrycia, że ​​Rilkeański anioł, stworzenie żyjące na pograniczu dwóch wymiarów, również nas nie słyszy. Dlatego też poszukiwanie transcendencji również nie przynosi ulgi. Jedyne, co nam pozostało, insynuuje Rilke, a za nim, Zagajewski, jest opiewanie tragicznego piękna naszych okoliczności. Szczególnie w tym trudnym momencie, kiedy pandemia znaczy nas w sposób nieodwołalny.

Spróbuj opiewać okaleczony świat

Spróbuj opiewać okaleczony świat.
Pamiętaj o długich dniach czerwca
i o poziomkach, kroplach wina rosé.
O pokrzywach, które metodycznie zarastały
opuszczone domostwa wygnanych.
Musisz opiewać okaleczony świat.
Patrzyłeś na eleganckie jachty i okręty;
jeden z nich miał przed sobą długą podróż,
na inny czekała tylko słona nicość.
Widziałeś uchodźców, którzy szli donikąd,
słyszałeś oprawców, którzy radośnie śpiewali.
Powinieneś opiewać okaleczony świat.
Pamiętaj o chwilach, kiedy byliście razem
w białym pokoju i firanka poruszyła się.
Wróć myślą do koncertu, kiedy wybuchła muzyka.
Jesienią zbierałeś żołędzie w parku
a liście wirowały nad bliznami ziemi.
Opiewaj okaleczony świat
i szare piórko, zgubione przez drozda,
i delikatne światło, które błądzi i znika
i powraca.

Moja adaptacja wiersza Adama Zagajewskiego. Wideo montowane już w tych trudnych chwilach pandemii, moja próba opiewania świata, który cierpi.

*We become prey to time , every day we are exercising ourselves in the art of losing what we love the most (as E. Bishop tells us with a certain dose of irony). There is no day when the horizon is not darkened by the shadows of wars, misfortunes, natural disasters, the social pressure that oppresses us. This is the most contiguous reality, the world where a contemporary being in continual crisis tries to survive. The Polish poet Adam Zagajewski describes it as a wounded, mutilated world. However, transcending leads us to discover that the angel, a bordering creature, does not hear us. Therefore, transcending does not bring relief either. All that remains, Rilke insinuates and with him, Zagajewski, is to praise the tragic beauty of our circumstance. Especially in these days that are marking us forever.

Trans. Clare Cavanagh

Try to praise the mutilated world

Try to praise the mutilated world.
Remember June’s long days,
and wild strawberries, drops of rosé wine.
The nettles that methodically overgrow
the abandoned homesteads of exiles.
You must praise the mutilated world.
You watched the stylish yachts and ships;
one of them had a long trip ahead of it,
while salty oblivion awaited others.
You’ve seen the refugees going nowhere,
you’ve heard the executioners sing joyfully.
You should praise the mutilated world.
Remember the moments when we were together
in a white room and the curtain fluttered.
Return in thought to the concert where music flared.
You gathered acorns in the park in autumn
and leaves eddied over the earth’s scars.
Praise the mutilated world
and the gray feather a thrush lost,
and the gentle light that strays and vanishes
and returns.

My adaptation of these poem, my attempt to praise the world that suffers in a pandemic moment.

Adam Zagajewski

1945- 21 de marzo 2021 , Polonia

Esta noche, el día de la poesía se nos ha ido Adam Zagajewski. Los que me leéis sabéis que fue el poeta al que más entradas he dedicado, traducciones y un videopoema, que sé que vio por medio de Xavier Farré. Simplemente siento estar rota. Con este poema que rezuma belleza, sabiduría y tristeza quería despedirme de él y agradecerle por todo lo que ha aportado a mi vida con su escritura.

Trad. Xavier Farré

Lava

Y qué, pensé, si tienen razón
tanto Heráclito como Parménides
y uno junto al otro dos mundos existen,
uno tranquilo, el otro loco; una flecha
corre sin reflexión y la otra la observa
con tolerancia: la misma ola fluye y no fluye,
los animales nacen y mueren al mismo tiempo,
las hojas de abedules juguetean con el viento y a la vez
fenecen en la llama herrumbrosa y cruel.
La lava mata y perpetúa, el corazón golpea
y es golpeado, hubo guerra, no hubo guerra,
los judíos han muerto, los judíos viven, las ciudades ardieron, 
las ciudades están en pie, el amor palidece, el beso eterno,
las alas del halcón han de ser marrones,
tú sigues conmigo aunque ya no estamos, 
las naves naufragan, la arena canta y las nubes
vagabundean como jirones de velos nupciales.

Todo está perdido. Tanta alucinación. Las colinas
portan cautelosamente las largas banderas del bosque,
el moho trepa por la torre de piedra de la iglesia
y alaba con sus labios tímidamente el norte. 
En el crepúsculo, los jazmines como lámparas feroces
brillan aturdidos por su propio resplandor.
En el museo se estrechan ante el lienzo oscuro
las pupilas felinas de alguien. Todo está acabado.
Los jinetes galopan en sus corceles negros, el tirano redacta
la condena a muerte repleta de errores de estilo.
La juventud se vuelve nada en el transcurso
de un solo día, los rostros de las muchachas se tornan
medallones, la desesperación se torna encanto
y los tersos frutos de las estrellas crecen en el cielo
como uvas, y la belleza dura, trémula e impasible,
y Dios está y se muere, y la noche regresa a nuestro lado
cada atardecer, y el rocío encanece el alba.

Mariposa muerta y perpetua

Lawa

Cóż, pomyślałem, jeżeli jednocześnie
Heraklit i Parmenides mają rację
i tuż obok siebie istnieją dwa światy,
jeden spokojny, drugi szalony; jedna strzała
mknie bez pamięci a druga przygląda się jej
z pobłażaniem; ta sama fala płynie i nie płynie.
zwierzęta rodzą się i giną w tej samej chwili,
listki brzozy bawią się wiatrem i jednocześnie
niszczeją w rdzawym, okrutnym płomieniu.
Lawa zabija i utrwala, serce uderza
i jest uderzone, była wojna, wojny nie było,
Żydzi umarli, Żydzi żyją, miasta spłonęły,
miasta stoją, miłość płowieje, wieczny pocałunek,
skrzydła jastrzębia muszą być brązowe,
ty wciąż jesteś ze mną chociaż nas już nie ma,
okręty toną, piasek śpiewa i chmury
wędrują jak strzępy weselnych welonów.

Wszystko stracone. 
Tyle olśnienia. Wzgórza
niosą ostrożnie długie chorągwie lasu,
mech wchodzi na kamienną wieżę kościoła
i małymi ustami nieśmiało chwali północ.
O zmierzchu jaśminy świecą jak dzikie
lampy oszołomione własnym blaskiem.
W muzeum przed ciemnym płótnem zwężają się
czyjeś kocie źrenice. 
Wszystko skończone.
Jeźdźcy pędzą na czarnych koniach, tyran układa
wyrok śmierci pełen błędów stylistycznych.
Młodość zamienia się w nicość w ciągu
jednego dnia, twarze dziewcząt zamieniają się
w medaliony, rozpacz zamienia się w zachwyt
i twarde owoce gwiazd rosną na niebie
jak winogrona i piękno trwa drżące i nieporuszone
i Bóg jest i umiera, noc wraca do nas
co wieczór a świt jest siwy od rosy.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Jerzy Sławomirski y Anna Rubió

Contra la poesía

En este punto alguien objetará (y con mucha razón): ¡hombre, en qué mundo vives, si la inmensa mayoría de los poemas que aparecen actualmente—y también los escritos en el siglo XIX—no se caracterizan precisamente por la alegría extática y el entusiasmo, sino más bien por la melancolía, la ironía, el desaliento y la desesperación! Hoy en día, tal vez el material más utilizado en la poesía sea una especie de ironía disecada por la tristeza. No es fácil, pues, hacer de los poetas mensajeros de la euforia.
(…) Tanto en los poemas románticos como en los contemporáneos no faltan ni la melancolía ni la ironía. Las encontramos ya en la poesía antigua; en el exilio, Ovidio no escribió versos alegres. Los románticos lloraron mucho. Los contemporáneos ya no lloran, sino que más bien permanecen en un estado de desesperación fría y elegante, interrumpido de vez en cuando por una carcajada lúgubre. Sin embargo, ¿acaso la alegría y la melancolía no forman pareja? Estos dos sentimientos, que la poesía eleva casi a la altura de una doctrina filosófica, proporcionan no obstante a los poemas un toque ambiental. La melancolía y la alegría constituyen el modesto patrimonio binario de la poesía, mientras que la afirmación y el rechazo tienen el resabio de un ademán algo psicòtico, del «sí» y el «no» tomados en préstamo a la ligera de los emperadores romanos (tanto el emperador como el poeta utilizan el pulgar). ¿Y si la melancolía poética no fuera más que alegría disfrazada, como si el poeta, a fin de seguir disfrutando del calor de la inspiración, lo guardara en la funda termoaislante de la tristeza? A menudo las afirmaciones y las negaciones son un poco ahistóricas y se pronuncian sin tomar en cuenta los hechos recientes ni las nuevas pruebas; el tribunal se reúne y en un golpe de inspiración, sin haber interrogado a los testigos, sin haber escuchado a la acusación ni a la defensa, pronuncia una sentencia apodíctica primorosamente elaborada. ¿El litigio de Baudelaire realmente difiere tanto del de Ovidio?
¿Qué tiene eso de malo? El enemigo de la poesía contestará con voz severa: no es la omnipresencia de una ironía barata lo que me hace aborrecer la poesía, sino el hecho de que ésta no participe del esfuerzo intelectual de su época, ignorando lo más interesante y tal vez lo más importante de la actividad humanista de la mente, a saber, la contemplación incesante, atenta y nada fácil del intrincado paisaje del mundo humano, donde algo cambia sin cesar y algo no cambia en absoluto. Sopesar estos dos elementos, descubrir nuevas variedades del mal y del bien, nuevos modelos de comportamiento y modelos de vida seculares, valorar un mundo siempre un poco nuevo y un poco viejo, arcaico en su inmutabilidad a la par que cambiante a causa de la invasión de la «modernidad», que cubre el universo con una capa de nailon resplandeciente, y sacudido por las convulsiones de los años treinta y cuarenta no sin que la misma modernidad tuviera en ello un papel decisivo: he aquí la magna tarea del escritor, entre otras ocupaciones tradicionales. Este esfuerzo intelectual de nuestra época, que mantiene tan ocupadas las mentes humanas, sigue orientado en gran medida a comprender las grandes desgracias del siglo XX. ¿Puede participar en él la poesía?
(…) A veces la búsqueda de la verdad adopta la forma de otro tipo de pesquisa: la tentativa de establecer una medida común para toda la humanidad. Cada poeta, cada escritor, es también juez del mundo humano (y de paso se juzga a sí mismo); cada verso contiene un juicio del mundo fruto de una reflexión previa. En cada línea se esconden los sufrimientos de Camboya y Auschwitz (lo sé, esto tal vez suene patético, pero ¡qué le vamos a hacer!). Cada línea esconde también la alegría de un día de primavera. En cada línea colisionan el sentimiento trágico y el júbilo.
Y algo más: en la poesía siempre debemos tener en cuenta por lo menos dos cosas: lo que es y lo que somos. Tenemos que ver con claridad y crueldad la comedia humana, la vanidad y la estupidez del prójimo y de nosotros mismos, pero no podemos abandonar a la ligera las aspiraciones a un mundo superior, a un orden superior, aun cuando el espectáculo de la locura humana nos descorazone. No nos faltan informantes magníficos que nos recuerdan la miseria del hombre, pero pocos son los que al mismo tiempo quieren recordar lo que nos eleva hacia el cielo. Y lo deseable es que ambos enfoques vayan siempre de la mano. Un informe sobre la iniquidad del hombre, por más honesto que sea, nos conducirá sólo a un naturalismo vulgar. Una exaltación de las posibilidades extáticas y de la dimensión teológica, abstraída del sentido común, creará una retórica insoportable y llena de soberbia carente de fundamento. Pero perdurar con ambas perspectivas al mismo tiempo es muy difícil. En el fondo, la poesía es imposible (al igual que, según Simone Weil, lo es la vida humana).

en Defensa del fervor

Fotogramas de EROS + MASSACRE de Yoshishige Yoshida (1,3); cartel Vida subterránea de Franciszek Starowieyski; fotgraf’ia de Duane Michals de The Adventures of Constantine Cavafy

Przeciwko poezji

Ktoś powie w tym miejscu (i bardzo słusznie): człowieku, gdzie ty żyjesz! Przecież ogromna, gigantyczna większość powstających obecnie wierszy -i także wierszy napisanych w wieku XIX- wcale nie charakteryzuje się ekstatyczną radością, entuzjazmem, tylko raczej melancholią, ironią, zwątpieniem i rozpaczą! Może szczególnie pewien rodzaj wysuszonej przez smutek ironii jest obecnie najczęściej używanym materiałem poezji. Niełatwo więc uczynić z poetów zwiastunów euforii.
(…) Owszem, nie brak melancholii i ironii w poezji i romantycznej, i współczesnej. Znajdziemy je już w poezji antycznej; Owidiusz na wygnaniu nie pisał radosnych wierszy. Romantycy dużo płakali. Współcześni już nie płaczą, raczej trwają w zimnej i eleganckiej rozpaczy, którą przerywa od czasu do czasu salwa ponurego śmiechu. Czy nie jest jednak tak, że radość i melancholia tworzą tu swego rodzaju parę; są to nastroje, podniesione w poezji do rangi nieomal światopoglądu, lecz pomimo to zachowujące w poematach coś z charakterystyki nastroju. Melancholia i radość są skromnym, binarnym majątkiem poezji; i afirmacja, i odrzucenie mają w sobie smak lekko psychotycznego gestu, gestu «tak» i gestu «nie», zapożyczonego nonszalancko od rzymskich cesarzy (i cesarz, i poeta posługują się kciukiem). I czy melancholia poetycka nie bywa czasem tylko przebraną radością, tak jakby poeta chciał się dłużej cieszyć ciepłem inspiracji i ukrywał je w termoodpornym pokrowcu smutku? I nieraz te afirmacje i negacje są może nieco ahistoryczne, wypowiadane bez uwzględnienia nowych faktów i dowodów; sąd zbiera się, doznaje natchnienia i nie wysłuchawszy świadków, nie wysłuchawszy ani oskarżyciela, ani obrońcy, wydaje swój apodyktyczny wyrok, bardzo ładnie skomponowany. Czy skarga Baudelaire’a tak bardzo różni się od skargi Owidiusza?
Co w tym złego? Przeciwnik poezji odpowie surowo: to nawet nie wszechobecność taniej ironii zniechęca mnie do poezji, ale fakt, że nie uczestniczy ona w intelektualnej pracy epoki, ignoruje to, co w działaniu humanistycznego umysłu jest najciekawsze i może nawet najważniejsze, to jest stałe, uważne i wcale niełatwe śledzenie złożonego krajobrazu ludzkiego świata, w którym wciąż coś się zmienia i wciąż coś jest niezmienne. Wyważenie tych dwu składników, wykrycie nowych odmian zła, nowych odmian dobra, nowych wzorów zachowań i odwiecznych modeli życia, ocena świata, zawsze nieco nowego i nieco starego, jednocześnie archaicznie takiego samego i zmieniającego się pod wpływem inwazji «nowoczesności», powlekającej świat jakby warstwą błyszczącego nylonu, a wcześniej, i nie bez wpływu tej samej nowoczesności, wstrząsanego konwulsjami lat trzydziestych i czterdziestych – oto ważne zadanie pisarza, obok innych tradycyjnych zatrudnień. Owa intelektualna praca epoki, która tak zajmuje umysły ludzkie, wciąż jeszcze w znacznej mierze skupiona jest na zrozumieniu wielkich nieszczęść XX wieku. Czy poezja może w niej uczestniczyć?
(…)
Niekiedy poszukiwanie prawdy staje się próbą ustanowienia wspólnej ludzkiej miary. Każdy pisarz, każdy poeta jest także sędzią ludzkiego świata (sądzi przy okazji i samego siebie); w każdej linijce wiersza zawiera się poddany wcześniej refleksji osąd świata. W każdej linijce kryje się cierpienie Kambodży i Oświęcimia (wiem, brzmi to może patetycznie, trudno). W każdej linijce kryje się także radość wiosennego dnia. W każdej linijce zderza się tragizm i radość.
I jeszcze jedno: w poezji musimy zawsze brać pod uwagę dwie rzeczy przynajmniej: to, co jest, to, jacy jesteśmy; musimy widzieć jasno i okrutnie komedię ludzką, próżność i głupotę naszych bliźnich i nas samych, ale nie wolno nam pochopnie porzucać aspiracji do wyższego świata, wyższego porządku, choćby spektakl ludzkiego szaleństwa zniechęcał nas do tego poszukiwania. Nie brak nam świetnych sprawozdawców, przypominających o nędzy człowieka; mało kto chce równocześnie pamiętać o tym, co porywa nas w górę. I chodzi o to, by oba te spojrzenia stale sobie towarzyszyły. Raport o nikczemności człowieka, najbardziej uczciwy, zaprowadzi nas jedynie do płaskiego naturalizmu. Zachwyt nad ekstatycznymi możliwościami, nad wymiarem teologicznym, jeśli oderwie się od trzeźwego punktu widzenia, stworzy nieznośną, pełną nieuzasadnionej pychy retorykę. Ale wytrwanie w obu tych perspektywach jednocześnie jest bardzo trudne; w gruncie rzeczy poezja jest niemożliwa (tak jak, według Simone Weil, niemożliwe jest życie ludzkie).

w Obrona żarliwości

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Jerzy Sławomirski y Anna Rubió

El Indescriptible Cinismo De La Poesía

El universo interior, donde la poesía es la soberana absoluta, tiene la particularidad de ser inefable. Es como el aire; aparecen en él corrientes, diferencias de temperatura y tormentas, pero su propiedad primordial es la transparencia total y absoluta. ¿Cómo actúa, pues, ese universo interior, que es inefable y, no obstante, nada desea tanto como expresarse? Se sirve de un subterfugio. Finge estar interesado, y mucho, por la realidad exterior. ¿Se hunde un gran estado? Estupendo, el universo interior está encantado: ya tiene un tema. La muerte aparece en el horizonte. El universo interior, que se cree inmortal, se estremece de alegría. ¿Una guerra? ¡De maravilla! ¿Un sufrimiento? ¡Albricias! ¿Los árboles? ¿Las rosas marchitas? ¡Todavía mejor! La realidad. ¡Bravo! La realidad es simplemente imprescindible; si no existiera habría que inventarla.

La poesía se esfuerza por engañar a la realidad; finge preocuparse por sus pesares. Menea compasivamente la cabeza. Ay, otro terremoto —dice—. Oh, una nueva injusticia. Otra inundación, otra revolución. Otra vez alguien ha envejecido.

La poesía teme que su secreto se descubra. Un día, la realidad se percatará de que el corazón de la poesía está frío. O que la poesía no tiene corazón, sino unos ojos enormes y un oído muy fino. De pronto, la realidad comprenderá que no ha sido para la poesía más que un pozo inagotable de metáforas, y se esfumará. La poesía se quedará sola en el mundo, muda, vacía, triste e intransmisible.

de Dos ciudades (ensayo; 1991)

Cuadros de Zdzisław Beksiński (1929-2005, Polonia)

Nieopisany cynizm poezji

Świat wewnętrzny, który jest absolutnym królestwem poezji, ma to do siebie, że jest niewyrażalny. Jest jak powietrze; owszem, pojawiają się w nim prądy, napięcia, różnice temperatur, burze, lecz jego naczelną właściwością jest całkowita przezroczystość. Cóż więc czyni ów świat wewnętrzny, który jest niewyrażalny, lecz ponad wszystko pragnie się wypowiedzieć? Posługuje się podstępem. Udaje, że interesuje się, i to bardzo, rzeczywistością zewnętrzną.
(…) 
Poezja obawia się, że jej sekret zostanie odkryty. Pewnego dnia rzeczywistość spostrzeże, że serce poezji jest zimne. Że poezja wcale nie ma serca, tylko wielkie oczy i świetny słuch. Rzeczywistość zrozumie nagle, że była tylko niewyczerpaną studnią metafor dla poezji i zniknie. Poezja zostanie sama na świecie, niema, pusta, smutna i niekomunikowalna.

z Dwa miasta (1991)

Transl. Lillian Vallee

THE UNTOLD CYNICISM OF POETRY

The inner world, which is the absolute kingdom of poetry, is characterized by its inexpressibility. It is like air, certainly there are truths in it, tensions, differences in temperature, but its chief characteristic is absolute transparency. What then does this inner world accomplish if in spite of its inexpressibility it wants more than anything to express itself? It uses cunning. It pretends that it is interested, oh yes, very interested in external reality. A great state is in decline? The inner world is ecstatic: it has a subject! Death appears on the horizon? The inner world-it thinks itself immortal-quivers with excitement. War? Terrific Suffering? Excellent Trees? Overblown roses? Even better. Reality? Bravo. Reality is simply indispensable; if it did not exist, one would have to invent it

Poetry attempts to cheat reality, it pretends that it takes reality’s worries seriously. It shakes its head knowingly. Oh, it says, another earthquake. Injustice again. Floods, revolutions Once again someone has reached old age

Poetry fears that its secret will be discovered One day reality may notice that the heart of poetry is cold. That poetry has no heart at all, just big eyes and an excellent ear. Reality will suddenly understand that it was only a bottomless source of metaphors for poetry, and it will vanish. Poetry will remain alone in the world, mute, empty, sad, and incommunicable.

from Two cities

Adam Zagajewski

1945 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

El mar dormía

El mar dormía y solo fugazmente sobre su
espalda enamorada de la infinitud
aparecía una trenza punzante del remolino, del escalofrío
-Oh, pensábamos con ternura, de la misma forma
sueñan los perros con correr-.
                                                                   Hablábamos poco
y en voz baja, pisando con cautela
la arena mojada; los sueños de los animales
nos envuelven como el futuro.

Dibujos de Dawid Planeta (1,2) y Elicia Edijanto (3-5)

Morze spało

Morze spało i tylko czasem na jego
rozkochanych w nieskończoności plecach
pojawiał się ostry warkocz wiru, dreszczu
— o, myśleliśmy z czułością, tak samo
psy śnią o biegu.
                                                                   Rozmawialiśmy mało
i cicho, ostrożnie stawialiśmy kroki
w mokrym piasku; sen zwierząt
otacza nas jak przyszłość.

Adam Zagajewski

1945 – 2021, Polonia

Trad. Xavier Farré

Cafetería

(en Berlín)

En esta cafetería que se llama como un escritor francés,
en una ciudad extranjera, leí Bajo el volcán,
esta vez con menos entusiasmo. «Realmente, uno tiene que curarse»,
pensé. Quizá haya llegado a convertirme en un filisteo.
México estaba muy lejos y sus enormes estrellas
iluminaban, pero no para mí. Era el Día de Muertos.
La fiesta de las metáforas y la luz. La muerte como protagonista.
Algunas personas en las mesas de al lado, varios destinos:
Reflexión, Tristeza, Sentido Común. Cónsul, Yvonne.
Llovía. Noté una pequeña felicidad. Alguien entró,
alguien salió, alguien finalmente dio con el perpetuum mobile.
Estaba en un país libre. En un país que se quedó solo.
No pasaba nada, los cañones habían callado.
La música no diferenciaba a nadie; la música pop que fluía
de los altavoces iba repitiendo: «Aún pasarán muchas cosas».
Nadie sabía qué hacer, adónde ir, por qué.
Pensé en ti, en nuestra intimidad, en cómo
huelen tus cabellos cuando empieza el otoño.
En el aeropuerto se elevó en el aire un avión
como un discípulo aplicado que cree
en lo que dijeron los antiguos maestros.
Los astronautas soviéticos afirmaban no haber encontrado
a Dios en el espacio, pero ¿lo habían buscado?

Foto propia

Kawiarnia

(w Berlinie)

W tej kawiarni w obcym mieście noszącej imię
francuskiego pisarza czytałem Pod wulkanem,
ale już z mniejszym entuzjazmem. Jednak trzeba się leczyć,
pomyślałem. Chyba zamieniłem się w filistra.
Meksyk był bardzo daleko i jego ogromne gwiazdy
świeciły teraz nie dla mnie. Trwało święto zmarłych.
Święto metafor i światła. Śmierć w roli głównej.
Obok kilka osób przy stolikach, różne przeznaczenia:
Rozwaga, Smutek, Zdrowy Rozsądek. Konsul, Yvonne.
Padał deszcz. Czułem małe szczęście. Ktoś wchodził,
ktoś wychodził, ktoś wreszcie wynalazł perpetuum mobile.
Byłem w wolnym kraju. W samotnym kraju.
Nic się nie działo, milczały armaty.
Muzyka nikogo nie wyróżniała; pop sączył się
z głośników leniwie powtarzając: jeszcze się wiele wydarzy.
Nikt nie wiedział, co robić, dokąd iść, dlaczego.
Myślałem o tobie, o naszej bliskości, o tym,
jak pachną twoje włosy, kiedy zaczyna się jesień.
Z lotniska wzbijał się w powietrze samolot,
jak pilny uczeń, który wierzy w to,
co mówili dawni mistrzowie.
Sowieccy kosmonauci twierdzili, że nie znaleźli
Boga w przestworzach, ale czy szukali?

Transl. Clare Cavanagh

Café

(in Berlin)

In that café in a foreign town bearing a French writer’s
name I read Under the Volcano
but with diminishing interest. You should heal yourself,
I thought. I’d become a philistine.
Mexico was distant, and its vast stars
no longer shone for me. The day of the dead continued.
A feast of metaphors and light. Death played the lead.
Alongside a few patrons at the tables, assorted fates:
Prudence, Sorrow, Common Sense. The Consul, Yvonne.
Rain fell. I felt a little happiness. Someone entered,
someone left, someone finally discovered the perpetuum mobile.
I was in a free country. A lonely country.
Nothing happened, the heavy artillery lay still.
The music was indiscriminate: pop seeped
from the speakers, lazily repeating: many things will happen.
No one knew what to do, where to go, why.
I thought of you, our closeness, the scent
of your hair in early autumn.
A plane ascended from the runway
like an earnest student who believes
the ancient masters’ sayings.
Soviet cosmonauts insisted that they didn’t find
God in space, but did they look?

Adam Zagajewski

1945 -2021 , Polonia

Trad. Xavier Farré

Concha

Por la noche los monjes cantaban en voz baja,
y un viento fuerte levantaba
ramas de abetos igual que alas.
No he conocido ciudades antiguas,
nunca estuve en Tebas
ni en Delfos, ni tampoco sé
qué dijo la Sibila a los viajeros.
La nieve cubrió calles y barrancos,
y en vestidos oscuros las cornejas seguían
las huellas de los zorros en silencio.
Creía en señales efímeras,
en sombras de ruinas y en serpientes de agua,
en fuentes de montaña y en pájaros proféticos.
Los tilos florecen igual que novias,
pero sus frutos son pequeños, ásperos.
Ni en la música ni en pinturas bellas
ni en hazañas o en el coraje
ni aun en el amor hay saber,
sino en todas las cosas,
en la tierra y el aire, en el silencio y el dolor.
Un poema es capaz de retener el eco
de la tormenta, como la concha que tocó Orfeo
al escapar. El tiempo arrebata la vida,
y devuelve memoria, dorada por las llamas
y negra por las ascuas.

Muszla

W nocy mnisi cicho śpiewali 
a porywisty wiatr unosił 
gałęzie świerków jak skrzydła.
Nie poznałem starożytnych miast, 
nie byłem nigdy w Tebach
ani w Delfach i nie wiem,
co mówiły Sybille wędrowcom. 
Śnieg zasypywał ulice i wąwozy 
i bezszelestnie śladami lisa 
kroczyły ciemne suknie wron. 
Ufałem ulotnym sygnałom, 
cieniom ruin, wężom wodnym,
górskim źródłom i proroczym ptakom.
Lipy kwitną jak panny młode
ale ich owoce są niepozorne i cierpkie. 
Nie w muzyce ani w pięknych obrazach, 
nie w wielkich czynach i odwadze
i nawet nie w miłości jest mądrość, 
tylko we wszystkich rzeczach,
w ziemi i w powietrzu, w bólu i w milczeniu. 
Wiersz potrafi zatrzymać echo burzy,
jak muszla, którą potrącił
uciekający Orfeusz. Czas zabiera życie 
i oddaje pamięć, złotą od płomieni, 
czarną od żaru.

Fotogramas de El paciente inglés de Anthony Minghella

Transl. Clare Cavanagh

Shell

At night the monks sang softly
and a gusting wind lifted
spruce branches like wings.
I’ve never visited the ancient cities,
I’ve never been to Thebes
or Delphi, and I don’t know
what the oracles once told travellers.
Snow filled the streets and canyons,
and crows in dark robes silently
trailed the fox’s footprints.
I believed in elusive signs,
in shadowed ruins, water snakes,
mountain springs, prophetic birds.
Linden trees bloomed like brides
but their fruit was small and bitter.
Wisdom can’t be found
in music or fine paintings,
in great deeds, courage,
even love,
but only in all these things,
in earth and air, in pain and silence.
A poem may hold the thunder’s echo,
like a shell touched by Orpheus
as he fled. Time takes life away
and gives us memory, gold with flame,
black with embers.

Adam Zagajewski

1945 – , Polonia

Trad. Elżbieta Bortkiewicz

Antaño

Antaño sabíamos creer en cosas
invisibles, en sombras y sus sombras,
en la luz oscura y rosada como el párpado.
Ah, la mandíbula de la cámara de fotos
muerde las imágenes. De manera que ya sólo
sabemos creer en antaño, al igual que el pobre
antaño había creído en nosotros, nietos y biznietos,
soñando con escapar de la trampa que
en cada generación escenifican Danton
y Robespierre, Beria y otros discípulos
ambiciosos. Puesto que no hay asilo,
hay asilo. Porque también las cosas invisibles
existen y los sonidos
que nadie oye. No hay
consuelo y hay consuelo bajo
el codo del deseo, allí donde las perlas
crecerían si las lágrimas tuviesen memoria.
No obstante, el patinador no pierde el equilibrio
alejándose del precipicio. No obstante
el alba y el lechero se levantan por la mañana
y corren por la nieve dejando blancas huellas
que se llenan de agua. Un pajarillo bebe
de esa agua y canta, y una vez más
salva el desorden de las cosas, nos salva a ti y a mí
y al canto.

1 Serguéi Eisenstein y su teoría del montaje de atracciones. 2 Fotograma propio (Videopoema Toast) 3 Póster de Wiesław Wałkuski de la película Danton

“El montaje será precisamente una de las respuestas fundamentales a ese problema de construcción de la historicidad. Porque no está orientado sencillamente, el montaje escapa de las teleologías, hace visibles las supervivencias, los anacronismos, los encuentros de temporalidades contradictorias que afectan a cada objeto, cada acontecimiento, cada persona, cada gesto. Entonces, el historiador renuncia a contar ‘una historia’ pero, al hacerlo, consigue mostrar que la historia no es sin todas las complejidades del tiempo, todos los estratos de la arqueología, todos los punteados del destino.” El montaje, de esta manera, permite establecer una relación crítica entre las imágenes que ayuda a escapar de la cadena de los estereotipos, de los clichés de la mirada que impiden ver muchas cosas.

De la entrevista con Georges Didi Huberman.

Dawniej

Dawniej potrafiliśmy wierzyć w rzeczy
niewidzialne, w cienie i ich cienie,
w światło ciemne i różowe jak powieka.
Ach, szczęka aparatu fotograficznego
gryzie obrazy. Więc umiemy wierzyć już
tylko w dawniej, tak samo jak biedne
dawniej wierzyło w nas, wnuków i prawnuków.
marząc, że wyjdziemy z pułapki, którą
w każdym pokoleniu inscenizują Danton
i Robespierre, Beria i inni ambitni
uczniowie. Ponieważ nie ma schronienia,
jest schronienie. Bo także rzeczy
niewidzialne istnieją i dźwięki,
których nikt nie słyszy. Nie ma
pocieszenia i jest pocieszenie pod
łokciem pragnienia, tam gdzie rosłyby
perły, gdyby łzy obdarzone były pamięcią.
A jednak łyżwiarz nie traci równowagi,
odpychając się od przepaści. A jednak
i świt i mleczarz zrywają się rano
i biegną w śniegu, zostawiając białe ślady,
które wypełniają się wodą. Tę wodę pije
mały ptak i śpiewa i jeszcze raz
ocala nieporządek rzeczy i ciebie i mnie
i śpiew.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

*Somos pasto del tiempo, cada día nos estamos ejercitando en el arte de perder lo que más amamos (como lo cuenta E. Bishop con cierta dosis de ironía). No hay día en el que el horizonte no se oscurezca por las sombras de las guerras, las desgracias, las catástrofes naturales, enfermedad, la presión social que nos oprime. Esta es la realidad más contigua, el mundo donde trata de sobrevivir un ser contemporáneo sometido a una crisis continua. El poeta polaco Adam Zagajewski, lo describe como mundo herido, mutilado. Sin embargo, trascender nos lleva a descubrir que tampoco el ángel, criatura limítrofe y fronteriza, nos oye. Trascender, por tanto, tampoco trae alivio. Lo único que nos queda, insinúa Rilke y tras él, Zagajewski, es alabar la belleza trágica de nuestra circunstancia:

Trad. Xavier Farré

Intenta celebrar el mundo mutilado

Intenta celebrar el mundo mutilado.
Recuerda los largos días de junio
y las fresas silvestres, las gotas de vino rosé.
Las ortigas, que con esmero cubrían
las fincas abandonadas de los exiliados.
Tienes que celebrar el mundo mutilado.
Mirabas los yates y los barcos lujosos;
uno de ellos tenía un largo viaje por hacer,
a otros sólo les aguardaba un vacío salado.
Has visto a refugiados con rumbo a ninguna parte,
has oído a verdugos que cantaban con gozo.
Deberías celebrar el mundo mutilado.
Recuerda los momentos cuando estabais juntos,
en una habitación blanca se movió la cortina.
Que tu pensamiento vuelva al concierto cuando estalló la música.
Durante el otoño cogías bellotas en el parque
mientras las hojas se arremolinaban en las cicatrices de la tierra.
Celebra el mundo mutilado,
y la pluma gris que un tordo ha perdido,
y la luz delicada que yerra y desaparece
y regresa.

Mi videopoema, trabajo hecho los últimos días,una manera de alabar y celebrar el mundo

*Padamy łupem czasu, każdego dnia ćwiczymy się w sztuce utraty tego, co najbardziej kochamy (jak twierdzi E. Bishop z pewną dozą ironii). Nie ma dnia, w którym horyzont nie rysowałby się ciemniej przez widmo wojen, nieszczęść, katastrof naturalnych, presji społecznej chorób. To najbliższa nam rzeczywistość, świat, w którym istota współczesna pogrążona w bezustannym kryzysie próbuje przetrwać. Polski poeta Adam Zagajewski opisuje go jako okaleczony świat. Jednak próby transcendencji prowadzą nas do odkrycia, że ​​Rilkeański anioł, stworzenie żyjące na pograniczu dwóch wymiarów, również nas nie słyszy. Dlatego też poszukiwanie transcendencji również nie przynosi ulgi. Jedyne, co nam pozostało, insynuuje Rilke, a za nim, Zagajewski, jest opiewanie tragicznego piękna naszych okoliczności. Szczególnie w tym trudnym momencie, kiedy pandemia znaczy nas w sposób nieodwołalny.

Spróbuj opiewać okaleczony świat

Spróbuj opiewać okaleczony świat.
Pamiętaj o długich dniach czerwca
i o poziomkach, kroplach wina rosé.
O pokrzywach, które metodycznie zarastały
opuszczone domostwa wygnanych.
Musisz opiewać okaleczony świat.
Patrzyłeś na eleganckie jachty i okręty;
jeden z nich miał przed sobą długą podróż,
na inny czekała tylko słona nicość.
Widziałeś uchodźców, którzy szli donikąd,
słyszałeś oprawców, którzy radośnie śpiewali.
Powinieneś opiewać okaleczony świat.
Pamiętaj o chwilach, kiedy byliście razem
w białym pokoju i firanka poruszyła się.
Wróć myślą do koncertu, kiedy wybuchła muzyka.
Jesienią zbierałeś żołędzie w parku
a liście wirowały nad bliznami ziemi.
Opiewaj okaleczony świat
i szare piórko, zgubione przez drozda,
i delikatne światło, które błądzi i znika
i powraca.

Moja adaptacja wiersza Adama Zagajewskiego. Wideo montowane już w tych trudnych chwilach pandemii, moja próba opiewania świata, który cierpi.

*We become prey to time , every day we are exercising ourselves in the art of losing what we love the most (as E. Bishop tells us with a certain dose of irony). There is no day when the horizon is not darkened by the shadows of wars, misfortunes, natural disasters, the social pressure that oppresses us. This is the most contiguous reality, the world where a contemporary being in continual crisis tries to survive. The Polish poet Adam Zagajewski describes it as a wounded, mutilated world. However, transcending leads us to discover that the angel, a bordering creature, does not hear us. Therefore, transcending does not bring relief either. All that remains, Rilke insinuates and with him, Zagajewski, is to praise the tragic beauty of our circumstance. Especially in these days that are marking us forever.

Trans. Clare Cavanagh

Try to praise the mutilated world

Try to praise the mutilated world.
Remember June’s long days,
and wild strawberries, drops of rosé wine.
The nettles that methodically overgrow
the abandoned homesteads of exiles.
You must praise the mutilated world.
You watched the stylish yachts and ships;
one of them had a long trip ahead of it,
while salty oblivion awaited others.
You’ve seen the refugees going nowhere,
you’ve heard the executioners sing joyfully.
You should praise the mutilated world.
Remember the moments when we were together
in a white room and the curtain fluttered.
Return in thought to the concert where music flared.
You gathered acorns in the park in autumn
and leaves eddied over the earth’s scars.
Praise the mutilated world
and the gray feather a thrush lost,
and the gentle light that strays and vanishes
and returns.

My adaptation of these poem, my attempt to praise the world that suffers in a pandemic moment.

Adam Zagajewski

1945 -2021 , Polonia

Trad. Xavier Farré

Sabemos qué es el arte

Sabemos qué es el arte, conocemos bien la sensación de felicidad
que nos aporta, a veces difícil, amarga, amargo-dulce,
y a veces sólo dulce, como los postres turcos. Valoramos el arte
porque quisiéramos saber qué es nuestra vida.
Vivimos, pero no siempre sabemos qué significa.
Así que viajamos, o sencillamente abrimos un libro en casa.

Recordamos el momento de iluminación ante un cuadro,
y también quizá recordemos qué nubes pasaban entonces por el cielo.
Temblamos al oír cómo toca el violoncelista
las suites de Bach, cuando escuchamos cómo canta el piano.
Sabemos qué puede ser la gran poesía, un poema
escrito hace tres mil años o ayer mismo.

Pero no entendemos por qué algunas veces en un concierto
nos domina la indiferencia. No entendemos por qué
algunos libros parecen ofrecernos el perdón
mientras otros no ocultan su rabia. Lo sabemos, y después lo olvidamos.
Con dificultad sólo suponemos por qué sucede que las obras de arte
se enrollan, se cierran como un museo italiano un día de huelga (sciopero).

Por qué se enrollan también nuestras almas a veces y se cierran
como un museo italiano un día de huelga (sciopero)?
¿Por qué el arte calla cuando suceden cosas terribles,
por qué no lo necesitamos entonces, como si esas cosas terribles
llenaran el mundo por completo, del todo, hasta el techo?
No sabemos qué es el arte.

Fotografías de Nadav Kander (1961-, Israel)

Wiemy, czym jest sztuka

Wiemy, czym jest sztuka, dobrze znamy uczucie szczęścia
jakie nam daje, niekiedy trudne, gorzkie, gorzko-słodkie,
a czasem tylko słodkie, jak turecki smakołyk. Cenimy sztukę
bo chcielibyśmy wiedzieć, czym jest nasze życie.
Żyjemy, ale nie zawsze wiemy, co to znaczy.
Podróżujemy więc, albo po prostu otwieramy w domu książkę.

Pamiętamy moment olśnienia gdy staliśmy przed obrazem,
i pamiętamy też może, jakie obłoki płynęły wtedy po niebie.
Drżymy słysząc jak wiolonczelista gra
suity Bacha, gdy słuchamy jak śpiewa fortepian.
Wiemy, czym może być wielka poezja, wiersz
napisany trzy tysiące lat temu albo wczoraj.

A jednak nie rozumiemy, dlaczego niekiedy na koncercie
ogarnia nas obojętność. Nie rozumiemy, dlaczego
niektóre książki zdają się ofiarowywać nam przebaczenie
a inne nie kryją swego gniewu. Wiemy, a potem zapominamy
Z trudem tylko domyślamy się, dlaczego zdarza się, że dzieła sztuki
zwijają się, zamykają jak włoskie muzeum w dniu strajku (sciopero).

Dlaczego także nasze dusze zwijają się niekiedy i zamykają
jak włoskie muzeum w dniu strajku (sciopero).
Dlaczego sztuka milczy, gdy dzieją się rzeczy straszliwe,
dlaczego jej wtedy nie potrzebujemy – tak jakby rzeczy straszliwe
wypełniały świat całkowicie, kompletnie, po sam dach.
Nie wiemy, czym jest sztuka.

Trans. Clare Cavanagh

We know what art is

We know what art is, we recognize the sense of happiness
it gives, difficult at times, bitter, bittersweet,
sometimes only sweet, like Turkish pastry. We honor art,
since we’d like to know what our life is.
We live, but don’t always know what that means.
So we travel, or just open a book at home.

We recall a momentary vision as we stood before a painting,
we may also remember clouds drifting through the sky.
We shiver when we hear a cellist play
Bach’s suites, when we catch a piano singing.
We know what great poetry can be, a poem
written three millennia ago, or yesterday.

But we don’t know why a concert sometimes
fails to move us. We don’t see why
some books seem to offer us redemption
while others can’t conceal their rage. We know, but then we forget
We can only guess why a work of art may suddenly
close up, slam shut, like an Italian museum on strike (sciopero).

Why our souls also close at times, and slam shut, like
an Italian museum on strike (sciopero).
Why art goes mute when terrible things happen,
why we don’t need it then—as if terrible things
had overwhelmed the world, filled it completely, totally, to the roof.
We don’t know what art is.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Xavier Farré

En ningún lugar

Fue un día en ningún lugar al volver del entierro de mi padre,
un día entre continentes, iba perdido por las calles
de Hyde Park escuchando retazos de voces americanas,
no pertenecía a ningún lugar, era libre,
pero si eso era la libertad, pensé, preferiría
ser cautivo de un buen rey, de un cálido emperador;
las hojas fluían a contracorriente del rojizo otoño,
el viento bostezaba como un perro cazador,
la cajera en el colmado, en ningún lugar
(le intrigaba mi acento), me preguntó de dónde era,
pero lo había olvidado, tenía ganas de hablarle
de la muerte de padre, pero pensé: ya soy
demasiado viejo para ser huérfano; vivía
en Hyde Park, en ningún lugar, where fun comes to die,
como decían no sin envidia los estudiantes de otras universidades,
era un lunes sin carácter, cobarde,
sin forma, un día sin inspiración, en ningún lugar, ni siquiera el penar
había adoptado una forma radical, tenía la sensación
de que el mismo Chopin en un día como ése se limitaría,
en el mejor de los casos, a dar clases
a estudiantes aristocráticas, acaudaladas;
de repente me acordé de lo que había escrito de él
Gottfried Benn, dermatólogo berlinés,
en uno de mis poemas preferidos:
«Cuando Delacroix anunció su teoría,
él se quedó preocupado porque no podía
justificar sus nocturnos»*,
estos versos, irónicos y tiernos a la vez,
siempre me colmaron de una felicidad
casi tan grande como la música de Chopin.
Una cosa sí sabía: tampoco hace falta justificar
la noche, ni el dolor, en ningún lugar.

*El poema completo se puede leer en esta entrada

Fotografías de William Eggleston (1939- , EE.UU.)

Nigdzie

To był dzień nigdzie zaraz po powrocie z pogrzebu ojca,
dzień między kontynentami, zagubiony chodziłem ulicami
Hyde Parku słuchając strzępów amerykańskich głosów,
nigdzie nie należałem, byłem wolny,
ale jeśli to jest wolność, myślałem, to wolałbym chyba
być jeńcem dobrego króla, ciepłego cesarza;
liście płynęły pod prąd czerwonej jesieni,
wiatr ziewał szeroko jak myśliwski pies,
kasjerka w sklepie spożywczym, nigdzie
(intrygował ją mój akcent), spytała, skąd jestem,
ale zapomniałem, miałem ochotę opowiedzieć jej
o śmierci ojca, pomyślałem jednak: jestem już
trochę za stary na sierotę; mieszkałem
w Hyde Parku, nigdzie, where fun comes to die,
jak mówili nie bez zazdrości studenci innych uczelni,
to był poniedziałek bez charakteru, tchórzliwy,
bez formy, dzień bez natchnienia, nigdzie, nawet żal
nie przybierał radykalnej postaci, wydaje mi się,
że sam Chopin w taki dzień ograniczyłby się,
w najlepszym razie, do udzielania lekcji
zamożnym, arystokratycznym uczennicom;
naraz przypomniałem sobie co napisał o nim
doktor Gottfried Benn, berliński dermatolog,
w jednym z moich ulubionych wierszy:
„Kiedy Delacroix wygłaszał swoje teorie
stawał się niespokojny, on bowiem
nie potrafiłby uzasadnić nokturnów»*,
te linijki, ironiczne i czułe zarazem,
zawsze napełniały mnie szczęściem
prawie tak wielkim jak muzyka Chopina.
Jedno wiedziałem: także nocy nie trzeba
uzasadniać, ani bólu, nigdzie.

*Wiersz Gottfrieda Benna w całości znajduje się w tym poście

Trans. Clare Cavanagh

Nowhere

It was a day nowhere just after I got back from my father’s funeral,
a day between two continents; lost, I walked the streets
of Hyde Park catching shreds of American voices.
I belonged nowhere, I was free,
but if this is freedom, I thought, I’d rather be
a good king’s, a kindly emperor’s, captive;
leaves swam against red autumn’s current,
the wind yawned like a foxhound,
the cashier in a grocery store, nowhere,
couldn’t place my accent and asked “Where are you from?”
but I’d forgotten, I wanted to tell her
about my father’s death, then thought: I’m too old
to be an orphan; I was living
in Hyde Park, nowhere, “Where fun comes to die,”
as college students elsewhere said, a little enviously.
It was a faceless Monday, craven,
vague, a day without inspiration, nowhere, even grief
didn’t take a radical shape; it strikes me
that on such days even Chopin would commit himself
at best to giving lessons
to wealthy, aristocratic pupils;
suddenly I remembered what Doctor Gottfried Benn,
the Berlin dermatologist, said about him
in one of my favorite poems:
“when Delacroix expounded his theories,
it made him nervous, he for his part
could offer no explanation of the Nocturnes,”*
these lines, both ironic and tender,
always filled me with joy,
almost like Chopin’s music itself.
I knew one thing: night too needed no
explanation, likewise pain, nowhere.

*From Gottfried Benn, “Chopin,” trans. Michael Hofmann

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

El siglo XX al jubilarse

Intentemos imaginárnoslo:
un viejo algo parecido a Tolstói
deambula por los campos de Picardía,

donde antaño unos patéticos tanques
recurrieron con torpeza
pequeñas elevaciones de terreno

Visita también la ciudad
en la que murió Bruno Schulz
o se sienta a la orilla del río,

junto al agua turbia del Vístula
allí el pasto huele a la soleada
cerraja y bardana y memoria.

Calla mucho, sonríe poco.
Los médicos le instan
que evite las emociones.

Dice: he aprendido solo una cosa
Únicamente hay compasión-
para con las personas, animales, árboles y cuadros,

para con los vencidos y los vencedores
Solo existe la compasión,
siempre tardía.

Foto propia: El Vístula en su paso por Włocławek

Wiek XX na emeryturze

Spróbujmy sobie to wyobrazić:
nieco podobny do Tołstoja starzec
przechadza się po polach Pikardii,

gdzie niegdyś śmieszne tanki
nieporadnie pokonywały
drobne wyniosłości terenu.

Odwiedza także miasto
w którym umarł Bruno Schulz
albo siada na brzegu rzeki,

nad mętną wodą Wisły
tam łąka pachnie rozgrzanym
mleczem i łopianem i pamięcią.

Dużo milczy, mało się uśmiecha.
Lekarze zalecają mu usilnie
żeby unikał wzruszeń.

Mówi: jednego się nauczyłem
Jest tylko litość –
dla ludzi, zwierząt, drzew i obrazów,

dla pokonanych i dla zwycięzców
Istnieje tylko litość,
zawsze spóźniona.

Adam Zagajewski

1945 -2021 , Polonia

Trad. Ángel Díaz-Pintado Hilario

En la belleza ajena (frag.)

La categoría de lo sublime en poesía –imprescindible allí donde se llega al encuentro con el misterio– es un puro fraude para los cínicos o los escépticos; en el mejor de los casos, hipocresía. Usted está fingiendo, eso no existe, usted lo hace por dinero, o tal vez para hacerse famoso… O por esnobismo… Pero, al cabo del tiempo, incluso el poeta mismo empieza a sospechar un fraude, por dos motivos: primero, porque oye esas maledicencias (a veces pronunciadas de un modo balbuciente y, por lo menos, divertido); y segundo, porque él mismo se acerca raramente a esa categoría, muy de tarde en tarde. Puede incluso imaginarse a un poeta que experimente lo sublime y necesita para ello un estilo exaltado, pero precisamente porque se trata aquí de una experiencia de día de fiesta, que se hace esperar mucho, entre semana se convierte en un tanto irónico perseguidor de la poesía. Ocurre así porque, debido a razones desconocidas, todo lo grande sólo consigue crecer en nuestro mundo con dificultad. Lo sublime se convierte en duda fácilmente, con una facilidad extraordinaria. El regreso a la cumbre es ya más difícil. Las leyes de la gravedad actúan incluso aquí… Cuán frágil es la categoría de lo sublime, cuán amenazada está; y, sin embargo, es nuestro último punto de observación, una avanzadilla alejada hacia la cumbre.

Fotograma de Correspondencias de Rita Azevedo Gomes (basado en cartas en los poetas Sophia de Mello y Jorge de Sena)

W cudzym pięknie (fragm.)

Kategoria wzniosłości w poezji – niezbędna tam, gdzie dochodzi do spotkania z tajemnicą – dla cyników czy sceptyków jest czystym oszustwem, w najlepszym razie obłudą. Pan udaje tylko, tego nie ma, pan to robi dla pieniędzy, albo może dla rozgłosu… Lub ze snobizmu… Ale po jakimś czasie nawet i sam poeta zaczyna się podejrzewać o oszustwo, z dwu powodów: po pierwsze, ponieważ słyszy te złośliwości (nieraz wypowiadane w sposób błyskotliwy, a przynajmniej zabawny) i, po drugie, ponieważ on także dostępuje tej kategorii rzadko, tylko od wielkiego dzwonu. Można nawet wyobrazić sobie poetę, który doznaje wzniosłości i potrzebuje dla niej wysokiego stylu, lecz – właśnie dlatego, że chodzi tu o przeżycie odświętne, dające na siebie długo czekać – na co dzień zamienia się w nieco ironicznego prześladowcę poezji. Dzieje się tak dlatego, że, z niewiadomych powodów, wszystko co wielkie z trudem tylko wegetuje w naszym świecie. Wzniosłość zamienia się w wątpliwość, altwo, nadzwyczaj łatwo. Powrót na wyżynę jest już trudniejszy. Prawa ciążenia działają nawet tutaj… Jakże krucha jest kategoria wzniosłości, jak zagrożona – a przecież to jes nasz ostatni posterunek, wysunięty daleko w wysokość.