Robert Musil

1880- 1942, Austria

Trad. José M. Sáenz

El hombre sin atributos I (cap. 4)

Quien quiere pasar despreocupado por puertas abiertas, ha de cerciorarse primero de que dinteles y jambas estén bien ajustados. Este principio, vital para el viejo profesor, es un postulado del sentido de la realidad. Pero si se da un sentido de la realidad, y nadie dudará que tiene su razón de ser, se tiene que dar también algo a lo que se pueda llamar sentido de la posibilidad.
El que lo posee no dice, por ejemplo: aquí ha sucedido esto o aquello, sucederá, tiene que suceder; más bien imagina: aquí podría, debería o tendría que suceder; y si se le demuestra que una cosa es tal como es, entonces piensa: probablemente podría ser también de otra manera. Así cabría definir el sentido de la posibilidad como la facultad de pensar en todo aquello que podría igualmente ser, y de no conceder a lo que es más importancia que a lo que no es. Como se ve, las consecuencias de tal disposición creadora pueden ser notables; es así como, por desgracia, aparece no pocas veces falso lo que los hombres admiran, y aquello que prohíben, lícito, o bien ambas cosas como indiferentes. Tales hombres de la posibilidad viven, como se suele decir, en una tesitura más sutil, etérea, ilusoria, fantasmagórica y subjuntiva. Cuando los niños muestran tendencias semejantes se procura enérgicamente hacerlas desaparecer, y ante ellos se califica a esos individuos con los apelativos de ilusos, visionarios, endebles y pedantes o sofistas.
Si se les quiere alabar, a estos locos también se les llama idealistas, pero evidentemente de este modo se alude sólo al tipo débil que no alcanza a ver la realidad o se separa lamentablemente de ella, por lo que entonces la ausencia del sentido de la realidad aparece como una auténtica carencia. (…) La realidad es la que despierta las posibilidades; nada sería tan absurdo como negarlo. No obstante, en el total o en el promedio permanecerán siempre las mismas posibilidades y se repetirán hasta que venga uno al que las cosas reales no le interesen más que las imaginarias. Éste es el que da a las nuevas posibilidades su sentido y su fin y el que las inspira.
Un individuo semejante no es en modo alguno un asunto muy inequívoco. Dado que sus ideas, mientras no degeneren en vanas quimeras, no son otra cosa que realidades todavía no nacidas, también él tiene, como es natural, sentido de la realidad; pero es un sentido para la realidad posible y da en el blanco mucho más tarde que el sentido, congénito en la mayor parte de los hombres, para las posibilidades verdaderas. Prefiere, por decirlo así, el bosque a los árboles; el bosque es algo difícil de definir, mientras que los árboles significan tantos y tantos metros cúbicos de madera de determinada calidad. Quizá se pueda expresar esto mejor diciendo que el hombre con sentido normal de la realidad se asemeja a un pez que muerde el cebo y no ve el sedal, en tanto que el hombre con ese sentido de la realidad, al que también se puede llamar sentido de la posibilidad, lanza el anzuelo al agua sin saber si le ha puesto cebo. Lo que para el pececillo que mordería resulta de extraordinaria indiferencia es, en cambio, para el otro, peligro de pescar un aburrimiento desesperante. Un hombre inepto para la vida práctica -que no solamente lo parece, sino que de hecho lo es-no sirve ni se le puede confiar cosa alguna en las relaciones humanas. Emprenderá acciones que significarán para él algo distinto que para los demás, pero pronto se dará por satisfecho, en cuanto consiga reducirlo todo a una idea rara. De poseer lógica también está lejos.
Es además muy posible que un delito con daños a terceras personas lo considere como una frustración social, y no culpe al delincuente, sino a la institución de la sociedad. No está tan claro, por otra parte, si al recibir una bofetada le parecerá nada más que una afrenta a la sociedad o, en todo caso, tan impersonal como la dentellada de un perro; probablemente devolverá primero la bofetada y luego reflexionará para deducir que ha cometido una acción indebida. Y cuánto menos podrá prescindir de la realidad del hecho y restablecerse con un sentimiento nuevo y repentizado si a alguien se le ocurre raptarle una querida. Este desarrollo está actualmente en gestación y representa para cada uno de los hombres tanto una debilidad como una fuerza.
Y puesto que el disfrutar de atributos presupone una cierta deleitación en su realidad, es lícito prever que a alguno, que ni para sí mismo tiene sentido de la realidad, le llegue un día en el que tenga que reconocerse hombre sin atributos.

Foto propia

Tłum. Krzysztof Radziwiłł, Kazimierz Truchanowski, Janina Zeltzer

Człowiek bez właściwości I (rozdz. 4)

Jeżeli chce się przejść pomyślnie przez otwarte drzwi, to trzeba wziąć pod uwagę fakt, że mają one stałą futrynę. Ta zasada, której stary profesor zawsze się trzymał, wynika po prostu z poczucia rzeczywistości. Jeśli wszakże takie poczucie istnieje, a nikt nie może wątpić, że ma ono swoją rację bytu, to musi również istnieć coś, co można by nazwać poczuciem ewentualności.
Kto je ma, nie mówi na przykład nigdy: to czy tamto się stało, stanie albo musi się stać, a jedynie zakłada, że coś mogłoby, miałoby albo musiałoby się stać. A kiedy się takiemu człowiekowi o czymś mówi, że to tak jest, jak jest, wtedy on myśli sobie, że prawdopodobnie mogłoby być również inaczej. W ten sposób poczucie ewentualności dałoby się po prostu zdefiniować jako zdolność do uwzględniania wszystkiego, co równie dobrze mogłoby się zdarzyć, oraz do nie uznawania za ważniejsze tego, co jest, od tego, czego nie ma. Widzimy, że wyniki takiego twórczego uzdolnienia mogą być godne uwagi i niestety często ujawniają, że to, co ludzi wprawia w zachwyt, okazuje się marnym blichtrem, a to, czego zabraniają, jest dozwolone lub też — zarówno jedno, jak i drugie — zgoła obojętne. Ludzie mający poczucie ewentualności żyją, jak to się mówi, otoczeni delikatną pajęczyną utkaną z ułudy, wyobraźni, marzeń i… trybów warunkowych. U dzieci, które zdradzają takie skłonności, wyplenia się je radykalnie, a dorosłych, którzy je posiadają, nazywa się wobec dzieci fantastami, marzycielami, słabeuszami lub wiedzącymi wszystko lepiej krytykantami.
Jeżeli chce się tych głupców pochwalić, nazywa się ich również idealistami, ale w ten sposób określa się jedynie ich słabszą odmianę, która nie rozumie rzeczywistości albo jej melancholijnie unika, to znaczy tych, u których brak poczucia rzeczywistości stanowi prawdziwe kalectwo. To, co nazywamy ewentualnością, obejmuje wszakże nie tylko marzenia chorych nerwowo osób, ale również nie ziszczone jeszcze zamiary Boga. Jakieś możliwe przeżycie lub możliwa prawda nie równają się rzeczywistemu przeżyciu lub rzeczywistej prawdzie minus wartość rzeczywistego istnienia, ale mają w sobie, przynajmniej w mniemaniu swych zwolenników, coś boskiego: ogień, polot, wolę twórczą i świadomy utopizm, który nie lęka się rzeczywistości, ale traktuje ją jako zadanie do spełnienia i odkrycie do dokonania. (…) Rzeczywistość stwarza możliwości i nic nie byłoby bardziej błędne niż temu przeczyć. Ale w sumie czy przeciętnie są to zawsze te same możliwości, które się powtarzają, aż do chwili kiedy przyjdzie człowiek, dla którego rzecz rzeczywista nie oznacza więcej niż pomyślana. On dopiero nadaje nowym możliwościom ich sens i cel, budząc je do życia.
Tego rodzaju człowiek nie jest jednak bynajmniej zjawiskiem jednoznacznym. Ponieważ jego idee, jeżeli nie są to czcze wytwory mózgu, są po prostu nie urodzonymi jeszcze rzeczywistościami, więc i on naturalnie posiada poczucie rzeczywistości. Jest to jednak poczucie ewentualnej rzeczywistości i dlatego ziszcza się o wiele wolniej niż właściwe przeważającej części ludzi poczucie ich rzeczywistych możliwości. Jeden pragnie lasu, a drugi drzew. Las bowiem jest czymś trudnym do wyrażenia, podczas gdy drzewa oznaczają pewną ilość metrów sześciennych określonej masy i jakości. Da się to wyrazić jeszcze inaczej i nawet lepiej: człowiek o zwykłym poczuciu rzeczywistości podobny jest do ryby, która chwyta za haczyk nie widząc sznurka, podczas gdy człowiek o owym poczuciu rzeczywistości, które można nazwać poczuciem ewentualności, ciągnie sznurek przez wodę nie mając pojęcia, czy na jego końcu znajduje się przynęta. Przeciwwagę do nadzwyczajnej obojętności względem chwytającego na przynętę życia stanowi u niego całkowite poddanie się hipochondrii. Człowiek niepraktyczny — a takim on się chyba nie tylko wydaje, ale i jest — nie budzi zaufania i jest nieobliczalny w stosunkach z ludźmi. Popełni czyny, które dla niego znaczą coś całkiem innego niż dla drugich, ale odzyska spokój, skoro tylko da się to ująć w jakąś niezwykłą ideę. Przy tym jest on dzisiaj jeszcze bardzo daleki od konsekwencji. Może się na przykład łatwo zdarzyć, że zbrodnia, której ofiarą padł ktoś inny, wyda mu się tylko społecznym niedociągnięciem, za które winę ponosi nie przestępca, ale ustrój społeczny. Powstaje natomiast pytanie, czy również otrzymany przez niego samego policzek wyda mu się tylko hańbą społeczną lub czymś tak nieosobistym jak ukąszenie psa. Prawdopodobnie najpierw odda on policzek za policzek, a potem dopiero dojdzie do przekonania, że nie powinien był tego uczynić. A cóż dopiero, jeśli ktoś odbierze mu kochankę, wówczas jeszcze dziś nie uzna tego faktu za nierzeczywisty i nie potrafi powetować tego sobie jakimś niespodziewanym nowym uczuciem. Tego rodzaju ewolucja jest na razie jeszcze w toku i u poszczególnego człowieka stanowi zarówno o jego słabości, jak i sile.
A ponieważ posiadanie cech zakłada już z góry pewną radość z tego, że one w ogóle istnieją, pozwala to przewidzieć, że komuś, kto nawet wobec siebie samego nie ma poczucia tego, co rzeczywiste, może się przytrafić, iż pewnego dnia poczuje się człowiekiem pozbawionym właściwości.

Robert Musil

1880- 1942, Austria

El hombre sin atributos I (frag.)

Según la experiencia y convicción de Moosbrugger, no se podía separar una cosa completamente del resto, porque todo era interdependiente. Varias veces en su vida había dicho a una joven: -”¡Tiene una boca de rosa…!”, pero de improviso la palabra caía en las costuras y sucedía algo muy precario: el rostro se volvía gris, parecido a tierra cubierta de niebla, y sobre un largo tallo aparecía una rosa; entonces se hacía irresistible la tentación de coger un cuchillo y de cortarla o de darle un golpe para que se retirara otra vez a su sitio. Cierto que Moosbrugger no empuñaba inmediatamente el cuchillo; sólo lo hacía cuando no podía más. De ordinario empleaba toda su fuerza hercúlea en sostener el mundo.
Cuando estaba de buen humor podía mirar a un hombre a la cara y ver en ella su mismo rostro, así como se refleja en un charco entre pececitos y piedras claras; pero cuando estaba de mal humor le bastaba echar una ojeada a alguien para reconocer en él al hombre con el que había luchado toda la vida, aunque lo disimulaba. ¿Qué se le puede reprochar? Todos reñimos casi siempre con el mismo hombre. Si se fuera a indagar cuáles son las personas a las que nos sentimos tan insensatamente apegados, resultarían ser los hombres de la llave para la que nosotros hacemos la cerradura. ¿Y en el amor? Cuántos hay que miran de la mañana a la noche el mismo rostro amado, pero cuando cierran los ojos no saben decir cómo es. O también sin amor o sin odio: a cuántos cambios está sometida continuamente la cosa según el humor, la costumbre y el punto de vista. ¡Cuántas veces prende la alegría y se consume no dejando más que un resto de tristeza! ¡Cuántas veces un hombre ataca impasible a otro, e igualmente podría dejarle en paz! La vida se asemeja a una superficie que aparenta ser como debe, pero por dentro desfila la procesión. Moosbrugger sostenía siempre los pies sobre dos terrones juntos, esforzándose razonablemente por evitar todo lo que le pudiera perturbar; pero a veces decía alguna palabra y ¡qué revolución y sueños procedían entonces de tan calcinadas y frías palabras como “gatito de encina” y “labios de rosa”!

Zampanó en La strada de Federico Fellini (1954)

Człowiek bez właściwości I (fragm.)

Zgodnie z doświadczeniami i przekonaniami Moosbruggera nie można było czegokolwiek ujmować w oderwaniu od reszty, gdyż zawsze jedno zależało od drugiego.
Zdarzyło mu się już w życiu, że kiedy mówił do dziewczyny: „Ty moja różanousta!”, nagle słowo to jakby puszczało w szwach i zaczynało się dziać coś bardzo przykrego. Twarz dziewczyny stawała się szara jak ziemia zasnuta mgłą, a na długiej łodydze sterczała samotna róża. Wtedy nawiedzała go straszliwa pokusa wziąć nóż i różę tę ściąć albo zadać jej taki cios, by wróciła znów na twarz dziewczyny. Oczywiście Moosbrugger nie zawsze chwytał od razu nóż, robił to tylko, kiedy nie mógł już sobie inaczej poradzić. Zwykle używać musiał całej swej siły olbrzyma, aby świat mu się nie rozłaził.
Kiedy był w dobrym humorze, mógł patrzeć komuś w twarz i widział w niej swoje własne odbicie, jak gdyby spoglądało z powrotem na niego z płytkiego strumienia spomiędzy rybek i jasnych promyków. Kiedy był jednak w złym humorze, wystarczyło mu przyjrzeć się czyjejś twarzy, aby zaraz poznać, że jest to ten sam człowiek, z którym wszędzie i zawsze musi się spierać, choć tamten za każdym razem udaje kogo innego. Cóż można by mu pod tym względem zarzucić? Przecież wszyscy walczymy prawie z tym samym człowiekiem. Gdyby tak zbadać, kim są te istoty, z którymi jesteśmy tak niedorzecznie związani, okazałoby się, że zwykle bywa to człowiek, który ma klucz pasujący do naszego zamka. A w miłości? Ileż ludzi patrzy dzień w dzień na tę samą ukochaną twarz, a zamknąwszy oczy nie potrafi powiedzieć, jak ona wygląda. A nie mówiąc już o miłości i nienawiści: na jakież zmiany narażone jest nieustannie wszystko, zależnie od zwyczaju, humoru i punktu widzenia! Jak często radość się spala, a pod nią ukazuje się niezniszczalne jądro smutku! Jak często jeden człowiek krzywdzi obojętnie drugiego, choć mógłby go równie dobrze zostawić w spokoju. Życie wytwarza powierzchnię, która niby to musi być taka, jaka jest, ale pod jej skórą ruszają się i tłoczą przeróżne rzeczy. Moosbrugger stał zawsze mocno nogami na dwóch bryłach ziemi, łącząc je przez to, i starał się rozsądnie unikać wszystkiego, co by go mogło wyprowadzić z równowagi. Ale czasami pękało mu w ustach jakieś słowo, a cóż za rewolucja i koszmar różnych spraw płynęły wtedy z zastygłego i wypalonego złożonego słowa jak „dębo-kotek” czy ,,różanousta”!

Robert Musil

1880-1942, Austria

La portuguesa (frag.)
en Tres mujeres

Su mujer, cuando se quedaba a mirar las ilustraciones de los libros, invitaba al viejo servidor que administraba el castillo, para que la acompañase a vagabundear por el bosque. Un bosque puede abrirse, pero su alma siempre retrocede. La portuguesa atravesaba grandes zonas arboladas, trepaba a las rocas, seguía rastros y alimañas, pero al regreso sólo traía consigo esos pequeños temores, esos obstáculos vencidos, esas curiosidades satisfechas que pierden toda su fuerza cuando se sale del bosque, y aun aquel verde espejo que conocía por relatos antes de venir a este país. Apenas se salía del bosque, éste se cerraba a espaldas de uno. En el castillo, empero, su indolencia no conspiraba contra el orden. Sus hijos, ninguno de los cuales había visto ni una sola vez el mar, ¿eran verdaderamente sus criaturas? A veces le parecía que, más bien, eran semejantes a pequeños lobos. Cierta vez le trajeron del bosque un lobezno y también lo crió. Entre él y los enormes perros reinaba una incómoda tolerancia. Era cosa de dejar hacer, sin ningún intercambio de señales. Si el lobo atravesaba el patio del castillo, los perros se incorporaban y lo seguían con los ojos, pero no ladraban ni gruñían. El lobo parecía tener la vista siempre fija hacia adelante, aun cuando a veces miraba de soslayo, y, para no hacerse notar, andaba más tieso y más despacio, siguiendo a su ama, dondequiera ella se dirigiese, sin que fuera visible otro signo de amor y de fidelidad. El lobo la miraba con sus ojos intensos, pero ella no decía nada. La portuguesa quería a este lobo, porque sus músculos, su pelo castaño, su muda bravura, la intensidad de sus ojos, todo le recordaba a Ketten.

Portugalka (fragm.)
z tomiku Trzy kobiety

Żona jego, gdy nie oglądała rycin w swoich księgach, brała z sobą zarządzającego grodem starego sługę i przemierzała wraz z nim lasy. Las się rozstępuje, lecz jego dusza cofa się. Portugalka przedzierała się poprzez zarośla, wdrapywała na kamienie, widziała tropy i zwierzynę, ale do domu unosiła jedynie owe drobne lęki, pokonane przeszkody i zaspokojoną ciekawość, które, gdy się je zabierało z lasu, traciły całą swoją moc i nie były już owymi zielonymi mirażami, jakie znała z opowiadań, zanim tu przybyła; z chwilą gdy przestawało się do niego wdzierać, zwierał się na nowo za plecami. Niewiele natomiast dbała młoda pani o porządek w zamku. Czy jej synowie, z których żaden nie oglądał morza, byli jej dziećmi? Chwilami Portugalce się zdawało, że są to młode wilki. Pewnego razu przyniesiono jej młodego wilka z lasu. Wychowywała również tego wilczka. Pomiędzy nim oraz dużymi psami panowała niechętna obojętność, tolerancja bez oznak zrozumienia. Gdy wilk przechodził przez podwórze, psy wstawały przyglądając mu się, ale nie szczekały ani nie warczały. A on, chociaż ukradkiem zerkał na bok, patrzył wprost przed siebie i szedł tylko troszeczkę wolniej i sztywniej, tak by nie dać tego znać po sobie. Wilk wszędzie towarzyszył swojej pani nie okazując przywiązania lub miłości. Przyglądał się jej często swoim mocnym wzrokiem, lecz ona nie mówiła nic. Kochała tego wilka, ponieważ jego mięśnie, jego ciemna sierść, milcząca dzikość oraz siła wzroku przypominały jej pana Kettena.

Robert Musil

1880-1942, Austria

Tonka (frag.)
en Tres mujeres

Y dado que junto a Tonka, al lado de su cama de hospital, a menudo casi no hablaba, le escribió unas cartas en las que decía muchas cosas que no dijo de palabra; le escribió casi tan en serio como a un gran amor; sólo ante la frase: ¡Creo en ti!, se detuvieron también estas cartas. Tonka no le contestó y quedó muy desconcertado. Sólo entonces se acordó que nunca las había mandado, pues no expresaban con certeza su opinión, sino que eran un simple estado de ánimo que no puede desahogarse de ninguna forma más que escribiendo. Entonces se dio cuenta de la suerte que aún tenía al poder expresarse, mientras que Tonka no sabía hacerlo. En aquel momento la vio muy claramente. Era un copo de nieve que caía del cielo solitario, en pleno día de verano.
Pero al cabo de un instante esta definición ya no valía (…).
Entonces se acordó incidentalmente, como de una poesía a cuyo ritmo uno mece la cabeza, de que no era Tonka con quien había vivido, sino que algo le había llamado.
Repitió esta frase, y con ella se encontró en la calle. El mundo le rodeaba. Comprendió que había sufrido un cambio y que aún cambiaría, y sin embargo era él mismo, lo que no era verdaderamente ningún mérito de Tonka. La tensión de las semanas pasadas, la tensión de su invento, entiéndase bien, había cesado, lo tenía hecho. Él estaba a la luz y ella, bajo la tierra, pero lo que sintió en resumen fue el gozo de la luz. Sólo que al mirar a su alrededor, de repente se encontró con la cara llorosa de uno de los muchos niños que le rodeaban; el sol le dio de pleno y se retorcía como un gusano asqueroso; entonces el recuerdo le gritó: ¡Tonka! ¡Tonka! La sintió desde los pies hasta la cabeza, sintió la vida entera de ella. Todo lo que no había sabido nunca lo vio muy claro en aquel momento, cayó la venda de sus ojos; por un breve instante, ya que en seguida le pareció haberse acordado sólo de algo efímero. Desde entonces iba acordándose de muchas cosas que hicieron que fuera algo mejor que los demás, ya que en una vida brillante se había posado una pequeña y cálida sombra.

Tonka (fragm.)
z tomiku Trzy kobiety

A ponieważ siedząc przy szpitalnym łóżku Tonki rzadko z nią rozmawiał, pisał do niej listy, w których wiele mówił z tego, co zazwyczaj przemilczał, pisał do niej niemal tak poważnie, jak do wielkiej miłości swego życia, jedynie przed słowami: wierzę w ciebie! zatrzymywały się również listy. Tonka nie odpowiadała, co go niezmiernie dziwiło. Wtedy dopiero przypomniał sobie, że nigdy przecież tych listów nie wysyłał; niewątpliwie nie wyrażały one jego przekonań, lecz były po prostu wyrazem stanu, w którym człowiek nie umie sobie inaczej poradzić jak tylko pisaniem. Zdał sobie wtedy sprawę, w jak dobrej sytuacji wciąż jeszcze się znajduje, on, który umiał się wypowiadać, Tonka przecież tego nie umiała. I w tym momencie rozpoznał ją wreszcie dokładnie. Była płatkiem śniegu samotnie spadającym w środku lata. Lecz już w następnej chwili przestało to być jakimkolwiek wyjaśnieniem (…).
Wówczas mimochodem nasunęła mu się myśl niczym wiersz, nad którym kręci się głową, że to wcale nie z Tonką żył, lecz że coś go wezwało.
Powtarzał sobie te słowa, stał z nimi na ulicy. Dokoła niego ścielił się świat. Wprawdzie uświadamiał sobie, że został odmieniony i jeszcze stanie się kimś innym, ale przecież był to on sam i właściwie nie było w tym zasługi Tonki. Napięcie ostatnich tygodni, napięcie spowodowane jego wynalazkiem, ustąpiło: skończył dzieło. Stał w świetle, ona zaś leżała w ziemi, ale wszystko razem wziąwszy czuł jednak błogość światła. Tylko gdy tak się rozglądał, zobaczył nagle przypadkiem zapłakaną twarz jednego z licznych dzieci wokoło; była jaskrawo oświetlona słońcem i wykrzywiała się na wszystkie strony niczym paskudny robak; i wtedy wspomnienie krzyknęło w nim: Tonka! Tonka! Czuł ją od ziemi aż po głowę i czuł jej cale życie. W tym momencie stanęło przed nim wszystko, o czym nigdy nie wiedział, zdawało się, że opaska ślepoty opadła z jego oczu; tylko przez moment, bo już w następnej chwili miał tylko wrażenie, że mu się raptem coś przypomniało. I odtąd wiele mu się przypominało, co go czyniło odrobinę lepszym od innych, ponieważ na jego życiu pełnym blasków leżał mały ciepły cień.