Rafael Fombellida

1959 – , España

Nadadores

En el lago mi hijo es una cuerda atirantada.
Hemos nadado juntos hasta que mis pulmones se han abierto
y dejado escapar su poco hálito. Lo veo regresar suculento y desnudo
desde la orilla en donde espero. La tiniebla escarlata del crepúsculo
encapota mi piel abandonada a un húmedo estremecimiento.
Cuánto detesto esta rojez de gasa adherida a una honda cortadura.
A mi lado, mi hijo está secándose envuelto en esta luz color fresón maduro.
Silba Lady Tonight, se tiende soberano sobre el entarimado
y remece sus sólidos tobillos en la maraña tosca de las plantas acuáticas.
Me habla con mi voz, pero su idioma no es mi lengua muerta, es un desperdigarse
suelto, vivaz, sincero lo mismo que un galope de caballo.
Soy el padre de un hombre, un hombre grave, meditativo, oculto,
que se gobierna con pericia mientras cabe pensar
que su mano, ya enorme, clausurará mis párpados como se sella un ataúd de plomo.
Su cuerpo se ha acostado bajo la vena cárdena del cielo.
Miro su trazo hermoso, la cabellera untada con arcilla de un ocaso granate.
El braceó más lejos con mi salud, mi fuerza, mi enconada constancia,
y se reclina ufano como un bárbaro después de violentar a sus mujeres.
Es la masa engreída que yo amo con el temple del nadador de fondo.
Es el rival que aguarda mi ahogamiento con el bravo estupor del aspirante.
Ocupa mi lugar porque es su padre joven, prematuro,
inconsciente de toda dentellada del tiempo. Disfruto esa codicia
de converger conmigo, arriesgada ambición de parecérseme.
Miro el milagro de su mocedad. La atmósfera bermeja
de la última hora da a su pecho el impulso de un incendio.
Ha cerrado los ojos. Silabea sin ganas Love, hate, love.
Despreocupado, ajeno. Sólo espera que el púrpura del aire
me desintegre. Adoro el esplendor de su avidez.

Foto de Mohamed Nohassi

Tłum. Ada Trzeciakowska

Pływacy

W jeziorze mój syn jest napiętą struną.
Pływaliśmy razem aż otwarły się moje płuca
i pozwoliły ujść nikłemu tchnieniu. Z brzegu, gdzie czekam
patrzę, jak wraca soczysty i nagi. Szkarłatny mrok zmierzchu
okrywa płaszczem moją skórę opuszczoną na wilgotnym dreszczu.
Jakże nie znoszę tej czerwieni gazy przywartej do głębokiej rany.
Tuż obok mój syn wyciera się otulony tym światłem koloru dojrzałej truskawki.
Gwiżdże Lady Tonight, kładzie się władczy na deskach
i mąci masywnymi kostkami zmierzwioną gmatwaninę wodnych roślin.
Mówi do mnie moim głosem, ale jego język nie jest moim martwym językiem, to rozpierzchiwanie się nieokiełznane, rzutkie, szczere niczym koński galop.
Jestem ojcem mężczyzny, mężczyzny poważnego, skłonnego do kontemplacji, skrytego,
który umiejętnie steruje życiem podczas gdy wypada pomyśleć,
że jego dłoń, ogromna już, przysłoni moje powieki tak jak się zamyka ołowianą trumnę.
Jego ciało położyło się pod fioletową żyłą nieba.
Patrzę na jago piękny zarys, włosy powleczone glinką wiśniowego zmierzchu.
Jego rozwarte ramiona dotarły dalej mając moje zdrowie, moją siłę, zażartą wytrwałość,
a on rozkłada się teraz jak zaspokojony barbarzyńca po zniewoleniu swoich kobiet.
Jest próżną materią, którą kocham z wytrwałością długodystansowego pływaka.
Jest rywalem, który czeka aż utonę ze śmiałym zdumieniem aspiranta.
Zajmuje moje miejsce, bo jego ojciec jest młody, przedwczesny,
nieświadomy działania zęba czasu. Czerpię przyjemność z tej żądzy
zbiegnięcia się ze mną, ryzykownej ambicji upodobnienia się do mnie.
Spoglądam na cud jego młodzieńczych lat. Bordowa atmosfera
ostatniej godziny przelewa na jego pierś podnietę płomieni.
Przymknął oczy. Pogwizduje leniwie Love, hate, love.
Beztroski, nieznany. Czeka tylko aż purpura powietrza
mnie unicestwi. Uwielbiam blask jego zachłanności.

Rafael Fombellida

1959 – , España

Sólo una vez

Los había llevado hasta la iglesia. Mujeres afligidas,
criaturas impúberes, paisanos con camisa y sin aperos
por unas horas. Se juntaron al grueso del rebaño.
Arranqué el coche y proseguí. Un despuntar en flor acariciaba
el destello de la carrocería. La luz caía en vetas transversales,
absorbía las cosas y las atesoraba como una laja de ámbar.
Inmadura la fronda, titilaban los sauces
como las campanillas de algún ceremonial.
Cada sombra filtraba un hilo de concordia, devolvía a las formas
el naciente propósito de ser imaginadas.
Se deslizaba el auto lo mismo que un patín rasgando el hielo,
como nuestra cuchilla al afeitarnos.
No estaba Dios, de acuerdo,
pero reconocía la belleza que pudo haber creado,
esa bondad visible de la que vino y pan son también atributo.
Ellos callaban dentro, en la penumbra
de la oración. Mis hijos sacudiendo la cabeza de sueño,
mi esposa preocupándose por el fatal destino de mi espíritu.
Y quizá recibieran la comunión ahora, y solemnes posaran
la santa oblea en su paladar, y acunaran desnudo
y húmedo a Jesús igual que al pez arco iris de su acuario.
No estaba Él, de acuerdo. Nadaba en la saliva
de los niños, en la garganta atribulada de ella.
Fuera brotaba todo bajo una irrebatible claridad.
En el coche elevaba mi inocente plegaria a las alturas,
intuía en su ascenso el esbelto humear de una fogata.
«Quisiera ser eterno
como los dones terrenales», esa
era mi rogativa.
Y el susurro plateado del aire en el ramaje
del fresno, el revolar violento de la tórtola,
el galope del agua perseguida
por un salvaje sol; aquello que encendía
esa rubia mañana del planeta,
podría haberse dado Dios por nombre
sólo una vez, un absoluto instante.

Tłum. Ada Trzeciakowska

Raz tylko

Zawiozłem ich do kościoła. Przygnębione kobiety,
małoletnie istoty, rolnicy w koszulach i bez narzędzi
na kilka godzin. Zebrała się cała trzódka.
Włączyłem silnik i ruszyłem dalej. Jaśniejący dzień gładził
refleksy karoserii. Światło padało poprzecznymi pręgami,
chłonęło przedmioty i zatapiało je w sobie jak w bryłkach bursztynu.
Wciąż nierozwinięte listki, migotały wierzby
jak dzwonki w trakcie ceremonii.
Każdym cieniem sączyła się stróżka harmonii, cień zwracał formom
rodzącą się intencję bycia wymyślonymi.
Auto prześlizgiwało się niczym łyżwa zarysowująca lód,
jak nasza żyletka przy goleniu.
Boga nie było, zgoda,
ale rozpoznawałem piękno, które mógł stworzyć,
tę widoczną dobroć, której chleb i wino są również atrybutami.
Wewnątrz oni zaś milczeli, w półmroku
modlitwy. Moje dzieci potrząsające głowami by odpędzić sen,
moja żona zamartwiająca się fatalnym końcem mojej duszy.
Zapewne właśnie przystępowali do komunii, uroczyści, zatrzymywali
opłatek święty na podniebieniu, kołysząc do snu Jezuska
nagiego i wilgotnego niczym tęczową rybkę z ich akwarium.
Nie było Go, zgoda. Pływał w ślinie
dzieci, w jej strapionym gardle.
Na zewnątrz wszystko rozkwitało zalane niebywałą jasnością.
W samochodzie zanosiłem na wysokości moje niewinne błagania,
i wyczuwałem w ich wznoszeniu smukłe tlicie się ogniska.
„Chciałbym być wieczny
jak ziemskie talenty”, taka
była moja modlitwa.
I rozsrebrzonemu szelestowi powietrza wśród gałęzi
jesionu, gwałtownemu trzepotowi skrzydeł turkawki,
galopowi prześladowanej
przez słońce wody; temu co wzniecało
ten płowy poranek planety,
można byłoby dać Bóg na imię
ale raz tylko, w absolutnej chwili.

Rafael Fombellida

1959 – , España

Odiseo en el Báltico

No sé si he regresado o me he perdido.
¿Es este mi trabajo, arribar en baldío a donde sino alguno
habría de esperarme? Al descender del vuelo, aún con desconcierto,
advertí nieve en torno, insólitos tejados verticales,
nebulosas siluetas transfiriéndose
saludos y consignas, apócopes y gestos. No sentía emoción
ni incertidumbre. Hay un modo de estar en este mundo
que de lo imperturbable hace dominio
y no consiente hielo ni escaldadura. Un vaso de agua fría
es el ser sin pasión y en equilibrio.
                                                            Mostré mi pasaporte
a algún desconocido que examinó confuso el documento
atisbándome con perplejidad. Quizá le asombraría
el semblante de Nadie frente al suyo, la cabeza de quien
se otorgaría Nadie como nombre
y sin nombre llegaba, su barba cana, seca, vacilando
en la incolora terminal. «Witam serdecznie…», dijo
indiferente a aquel que lo escuchaba,
aquel que no era nadie, y lo sabía.
Witam serdecznie. Solo,
guarecido de mí había atravesado el tumulto de nubes
en un avión astroso, desaseado, envuelto
por completo en hedor espeso a alcohol
y sexo erecto. No hay un destino amargo, meditaba,
amargo es el exilio, esta traslación nómada, la alarma de saberse
suspendido en el aire sin custodia ni abrigo, y para qué.
Al trasponer la aduana busqué con la mirada a las muchachas
de la sala de espera. Maquilladas y lábiles, se fijaban en mí sin disimulo
y mi inocencia ardía. ¿Qué podría encontrar hurgando en la aspereza
del cuero artificial, quebrando el entramado de minúsculos rombos
que enmallaba sus piernas? ¿qué debería descubrir
que no fuera ruin, indigno o negligente? Su sonrisa vendible
suplicó un pacto último entre dos, «chodz tu kotku…».
                                                                                              No respondí
a su requerimiento.
Bajo la neutra luz del aeropuerto
era yo quien rogaba una salida a la amplitud vacía
que se abría delante. Era quien imploraba la huida a un infinito
cruzado por coágulos sigilosos de nieve,
indefinido y blanco
en el cual nunca habría más allá,
nada para los pasos, nadie para un regreso.

Tłum. Ada Trzeciakowska

Odyseusz na Bałtyku

Nie wiem czy powróciłem czy się zagubiłem.
Czy to moje jest zadanie, daremne zawijanie do portów, gdzie los
jakiś powinien mnie czekać? Opadając, z niedowierzaniem jeszcze,
dostrzegłem śnieg wokół, niezwykłe pionowe dachy,
mgliste sylwetki przekazujące sobie
pozdrowienia i polecenia, apokopy i gesty. Nie odczuwałem emocji
ani zwątpienia. Jest pewien sposób bycia na świecie,
któremu niewzruszenie daje przewagę
i nie znosi lodu ani oparzeń. Szklanka zimnej wody
to istota bez pasji i w równowadze.
                                                          Pokazałem paszport
nieznajomemu, który zamieszany sprawdzał dokument
przyglądając się mi ze zdumieniem. Może zadziwiło go
oblicze Nikogo naprzeciwko jego, głowa tego, kto
dałby sobie Nikt na imię
i bezimienny przybywał, jego siwa broda, sucha, wahające się
w bezbarwnym terminalu. «Witam serdecznie…», powiedział
obojętnie do tego, który go słuchał,
tego który był nikim, i o tym wiedział.
Witam serdecznie. Sam,
chroniony przed sobą przeciąłem gromadę chmur
w podniszczonym, wysmarowanym samolocie, kompletnie
przesiąknięty gęstym smrodem alkoholu
i z erekcją. Nie ma gorzkiego celu podróży, rozmyślałem,
gorzkie jest wygnanie, to koczownicze przesiedlenie, trwoga biorąca się
z zawieszenia w powietrzu bez opieki bez osłony, i po co.
Po przejściu odprawy celnej poszukałem wzrokiem dziewczyn
z poczekalni. Umalowane i zmienne, przyglądały się mi bez żenady
a moja niewinność płonęła. Co mógłbym znaleźć grzebiąc w szorstkości
sztuczniej skóry, niszcząc konstrukcję z maleńkich rombów,
która oplatała ich nogi. Co powinienem odkryć
co nie byłoby niskie, niegodne czy niedbałe? Ich sprzedajny uśmiech
wybłagał ostateczny pakt między nami, «chodź tu kotku…»
                                                                                                 Nie odpowiedziałem
na jej żądanie.
W neutralnym świetle lotniska
to ja zaklinałem o wyjście na ową pustą rozległość,
która rozciągała się przede mną. To ja błagałem o ucieczkę w nieskończoność
przeszywaną cichymi skrzepami śniegu,
nieokreśloną i białą
ponad którą nigdy nie byłoby nic,
nic by stawiać kroki, nikogo by zawrócić.