Jacek Dukaj

1974, Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

Hielo

Sobre lo que indecible (frg.)

Mi vida se rige por el principio de la vergüenza.
Se descubre el mundo, se aprende un lenguaje para describir el mundo, pero no se llega a conocer uno mismo. La mayoría de las personas -creo que casi todas- no aprenderán el lenguaje con el que describirse a sí mismas antes de que se mueran.
Cuando digo de alguien que es un cobarde, significa que creo que se comporta cobardemente; no significa nada más, porque, por supuesto, no puedo mirar hasta el fondo de su alma y averiguar si es un cobarde. Ahora bien, no puedo utilizar este lenguaje para describirme a mí mismo: según mi experiencia, soy la única persona para la cual sus palabras, acciones y omisiones no son más que un reflejo pálido y esencialmente accidental de lo que hay debajo, su causa y su fuente. Experimento esta fuente directamente, mientras que de una parte de mi comportamiento no soy consciente en absoluto, y todo ello lo percibo de forma incompleta, distorsionada. Nosotros mismos somos siempre los últimos en saber qué clase de idiota acabamos de hacer en compañía de otros. Conocemos mejor las intenciones de nuestros actos que los propios actos. Sabemos mejor lo que queríamos decir que lo que realmente dijimos. Sabemos quiénes queremos ser, pero no quiénes somos.
El lenguaje para describir nuestro comportamiento existe porque esta realidad la experimentan muchas personas y pueden discutir entre ellas la ostentosa cortesía de alguien o el faux pas de alguien. El lenguaje para describirme a mí mismo no existe porque esta realidad no la vive nadie más que yo.
Sería un lenguaje para uso unipersonal, un lenguaje impronunciable, inescribible. Cada uno tendría que crearlo por él mismo. La mayoría de las personas -casi todas, estoy convencido- nunca se animan a hacerlo. Como mucho, repiten para sus adentros las descripciones de ellos mismos hechas por otros, expresadas en este lenguaje derivado -un lenguaje de segundo grado- o imaginan lo que dirían de sí mismos en él, si se les diera una visión externa de ellos.
Para poder decir cualquier cosa sobre sí mismos, tienen que convertirse en extraños para sí.
Mi vida se rige por el principio de la vergüenza. No tengo mejores palabras para transmitir esta verdad.

(…)
Sonrío – Sonrío – Sonrío.

Recuerdo comportamientos, hablo esa segunda lengua …
Tengo que convertirme en un extraño para mí mismo.
Benedict Gieroslawski era un buen niño. ¿Quién no querría tener un hijo así? Era educado: siempre obedecía a sus padres, escuchaba a sus mayores, no hablaba sin que se lo pidieran, no peleaba, no se metía en peleas con otros niños, rezaba sus oraciones antes de acostarse, sacaba las mejores notas en la escuela. Otros niños merodeaban por la ciudad, pasaban el tiempo en la calle: él leía libros. Otros niños espiaban a las niñas y se burlaban de sus hermanas – él enseñaba a leer a su hermanita. Se limpiaba las orejas. Saludaba a sus vecinos y amigos. No se hurgaba en la nariz ni señalaba con el dedo. No se ponía enfermo. No molestaba a sus padres. ¿Quién no querría un hijo así?
Cuando cumplió diecisiete años y entró en la Universidad Imperial, conoció a otros que eran buenos niños.
Se reconocían por sus sonrisas.
¿Era demasiado tarde? ¿Podría volver atrás? ¿Volver a qué, a quién, a cuál yo? No hay ningún momento en el pasado que, milagrosamente alterado, invirtiera el curso de mi vida, ninguna catástrofe que me hubiera ocurrido y que me pudiera hacer diferente de lo que debería haber sido; no puedo señalar nada parecido.
De hecho, ocurre lo contrario: hasta donde alcance mi memoria, siempre encuentro el mismo principio bajo la fina piel de mis palabras y actos, el músculo de la ansiedad, la esperanza y el asco tensado en la misma dirección, tanto cuando tenía tres años como cuando tenía trece y veintitrés. No es un sentimiento, es otra cosa, tampoco un pensamiento – se me escapa, se escabulle, se escurre, inmaterial, indescriptible – ¡para! ¡mírame a los ojos! – tú, tú – te llamaré Vergüenza, aunque no lo seas, te llamaré Vergüenza, porque no hay mejores palabras en el lenguaje interhumano.

Lód

O tym, czego nie można wypowiedzieć (frg.)

Moim życiem rządzi zasada wstydu.
Poznaje się świat, poznaje język opisu świata, ale nie poznaje się siebie. Większość ludzi – prawie wszyscy, jak sądzę – do śmierci nie nauczy się języka, w którym mogliby siebie opisać.
Kiedy mówię o kimś, że jest tchórzem, to znaczy, że uważam, iż zachowuje się tchórzliwie – nie znaczy to nic więcej, ponieważ oczywiście nie zajrzę mu w głąb duszy i nie dowiem się, czy jest tchórzem. Tego języka nie mogę jednak użyć do opisu samego siebie: w zakresie mojego doświadczenia pozostaję jedyną osobą, dla której jej słowa, czyny, zaniechania stanowią zaledwie blade i w gruncie rzeczy przypadkowe odbicie tego, co kryje się pod nimi, co stanowi ich przyczynę i źródło. Istnienia owego źródła doświadczam bezpośrednio, podczas gdy części mych zachowań nie jestem w ogóle świadom, a wszystkie odbieram w sposób niepełny, skrzywiony. Sami zawsze ostatni się dowiadujemy, jakiego idjotę zrobiliśmy z siebie w towarzystwie. Lepiej znamy intencje naszych czynów niż owe czyny. Lepiej wiemy, co chcieliśmy powiedzieć, niż co naprawdę powiedzieliśmy. Wiemy, kim chcemy być – nie wiemy, kim jesteśmy.
Język do opisu naszych zachowań istnieje, ponieważ tej rzeczywistości doświadcza wielu ludzi i mogą między sobą omówić czyjąś ostentacyjną uprzejmość lub czyjeś faux pas. Język do opisu mnie samego nie istnieje, ponieważ tej rzeczywistości nie doświadcza nikt poza mną.
Byłby to język do jednoosobowego użytku, język niewypowiadalny, niezapisywalny. Każdy musi sam go stworzyć. Większość ludzi – prawie wszyscy, jestem przekonany – do śmierci się na to nie zdobywa. Co najwyżej powtarzają w duchu cudze opisy własnej osoby, wyrażone w owym języku pochodnym – w języku drugiego rodzaju – albo wyobrażają sobie, co by w nim o sobie powiedzieli, gdyby dane im było spojrzeć na się z zewnątrz.
Żeby cokolwiek o sobie rzec, muszą sami dla siebie uczynić się obcymi.
Moim życiem rządzi zasada wstydu. Nie mam lepszych słów, by opowiedzieć tę prawdę.

(…)
Uśmiecham się – uśmiecham się – uśmiecham się.

Wspominam zachowania, posługuję się drugim językiem…
Muszę sam dla siebie stać się obcym.
Benedykt Gierosławski był dobrem dzieckiem. Kto nie chciałby mieć takiego dziecka? Był grzeczny – zawsze słuchał się rodziców, słuchał się starszych, nie odzywał się niepytany, nie broił, nie bił się z innemi dziećmi, mówił przed snem pacierz, w szkole miał najlepsze stopnie. Inni chłopcy włóczyli się po mieście, spędzali czas na ulicach – on czytał książki. Inni chłopcy podglądali dziewczęta i droczyli się z siostrami – on uczył siostrzyczkę liter. Mył uszy. Kłaniał się sąsiadom i znajomym. Nie dłubał w nosie, nie pokazywał palcem. Nie chorował. Nie sprawiał rodzicom kłopotów. Któż nie chciałby mieć takiego dziecka?
Kiedy skończył siedemnaście lat i wstąpił na Uniwersytet Cesarski, spotkał innych, którzy byli dobremi dziećmi.
Rozpoznali się po uśmiechach.
Czy było już za późno? Czy mogłem się cofnąć – cofnąć do czego, do kogo, do jakiego mnie? Nie ma żadnego momentu w przeszłości, który, cudownie zmieniony, odwróciłby bieg mego życia, żadnej katastrofy, która mi się przydarzyła, wskutek czego jestem inny, niż być powinienem; niczego takiego nie potrafię wskazać.
Jest wręcz dokładnie na odwrót: dokiedykolwiek sięgnąłbym wspomnieniem, zawsze odnajdę pod cienkim naskórkiem mych słów i czynów tę samą zasadę, muskuł niepokoju, nadzieji i wstrętu napięty w tym samym kierunku, gdy miałem lat trzy, trzynaście i dwadzieścia trzy. Nie uczucie, coś innego, nie myśl – ucieka, wymyka się, wyślizguje, niematerjalne, nieopisywalne – stój! spójrz mi w oczy! – ty, ty – nazwę cię Wstydem, choć nim nie jesteś, nazwę cię Wstydem, bo nie ma lepszych słów w języku międzyludzkim.

Deja un comentario

Related Post

Roman HonetRoman Honet

1974 -, Polonia bailando entre las vacas cuerpos con los que jugaba a la pelota,saltaba al río al ponerse el soly besaba las navajas sobre un blanco terraplén,me husmearon, me