Clarice Lispector

1920 – 1977, Ucrania / Brasil

Trad. Cristina Sáenz de Tejada

APRENDIZAJE O EL LIBRO DE LOS PLACERES

Ahí estaba el mar, la más ininteligible de las existencias no humanas. Y allí estaba la mujer, de pie, el más ininteligible de los seres vivos. El día que el ser humano se hizo una pregunta sobre sí mismo, entonces se convirtió en el más ininteligible de los seres por donde circulaba sangre. Ella y el mar.
Sólo podría haber un encuentro de sus misterios si uno se entregara al otro: la entrega de dos mundos desconocidos hecha con la confianza con la que se entregarían dos comprensiones.
Lori miraba el mar, era lo que podía hacer. Sólo le estaba delimitado por la línea del horizonte, es decir, por su incapacidad humana de ver la curvatura de la tierra.
Debían ser las seis de la mañana. El perro libre vacilaba en la playa, el perro negro. ¿Por qué un perro es tan libre? Porque el misterio vivo no se indaga. La mujer duda porque va a entrar.
Su cuerpo se consuela de su propia exigüidad en relación con la vastedad del mar porque es la exigüidad del cuerpo lo que le permite volverse caliente y delimitado, y lo que le hacía pobre y libre persona, con su parte de libertad de perro en las arenas. Ese cuerpo entrará en el ilimitado frío que sin rabia ruge en el silencio de la madrugada.
La mujer no lo sabe, pero está cumpliendo un acto de coraje. Con la playa vacía a esa hora, ella no tiene el ejemplo de otros seres humanos que transforman la entrada en el mar en simple juego imprudente de vivir. Lori está sola. El mar salado no está solo porque es salado y grande, y eso es una obra de la Naturaleza. El coraje de Lori es el de, no conociéndose, igualmente proseguir, y obrar sin conocerse exige coraje.
Va entrando. El agua saladísima está tan fría que la eriza y ataca sus piernas como en un ritual.
Pero una alegría fatal —la alegría es una fatalidad— ya la invadió, aunque ni se le ocurra sonreír. Al contrario, está muy seria. El olor es el de una fétida marejada perturbadora que la despierta de su más adormecido sueño secular.
Y ahora está alerta, incluso sin pensar, como un pescador está alerta sin pensar. La mujer es ahora una, compacta y liviana y aguda —y se abre camino en la frialdad que, líquida, se opone a ella, y sin embargo la deja entrar, como en el amor en que la oposición puede ser un solicitado secreto.
El camino lento aumenta su coraje secreto —¡y de pronto se deja cubrir por la primera ola!—. La sal, el yodo; todos los líquidos la dejan por unos instantes ciega, toda empapada —aterrada de pie, fertilizada.
Ahora que el cuerpo está todo mojado y del pelo gotea agua, ahora lo frío se transforma en frígido. Avanzando, abre las aguas del mundo por la mitad. Ya no necesita coraje, ahora ya es vieja en el ritual recuperado que había abandonado hacía milenios. Baja la cabeza dentro del brillo del mar, y retira una cabellera que sale toda goteando sobre los ojos salados que arden, juega con la mano en el agua, pausada, los cabellos al sol se están casi inmediatamente endureciendo con la sal. Con el cuenco de las manos y con la altivez de aquellos que nunca darán explicación ni a ellos mismos: con el cuenco de las manos lleno de agua, la bebe a grandes tragos, buenos para la salud de un cuerpo.
Y era eso lo que le estaba faltando: el mar por dentro como el líquido espeso de un hombre.
Ahora está toda ella igual a sí misma. La garganta alimentada se contrae por la sal, los ojos se enrojecen por la sal que seca, las olas la golpean y vuelven, la golpean y vuelven pues ella es una defensa compacta.
Se zambulle nuevamente, nuevamente bebe más agua, ahora sin avidez pues ya conoce y ya tiene un ritmo de vida en el mar. Es la amante que no teme pues sabe que lo tendrá todo nuevamente.
El sol se abre más y la eriza al secarla, se zambulle de nuevo: está cada vez menos ávida y menos aguda. Ahora sabe lo que quiere: quiere quedarse de pie quieta en el mar. Así se queda, entonces. Como contra los costados de un barco, el agua golpea, vuelve, golpea, vuelve. La mujer no recibe transmisiones ni transmite. No necesita comunicación.
Después camina dentro del agua de regreso a la playa, y las olas la empujan suavemente ayudándola a salir. No está caminando sobre las aguas —ah, nunca haría eso después de que hace milenios ya hubieran andado sobre las aguas— pero nadie le quita eso: caminar dentro de las aguas. A veces el mar opone resistencia al salir tirándola con fuerza hacia atrás, pero entonces la proa de la mujer avanza un poco más dura y áspera.
Y ahora pisa en la arena. Sabe que está brillando de agua, y sal y sol. Aunque lo olvide, nunca podrá perder todo eso. De algún modo oscuro su pelo empapado es de náufrago. Porque sabe —sabe que creó un peligro—. Un peligro tan viejo como el ser humano.
***
Lori había pasado de la religión de su infancia a una no-religión y ahora había pasado a algo más amplio: llegó al extremo de creer en un Dios tan vasto que era el mundo con sus galaxias: eso lo había visto ella el día anterior al entrar sola en el mar desierto. Y a causa de la vastedad impersonal era un Dios al cual no se podía implorar: lo que se podía hacer era agregarse a él y ser grande también.
En compensación, ya que no podía en el dolor dejar de implorar, había aprendido de un día para otro a implorar misericordia y fuerza para sí misma, pues ella no era tan vasta ni impersonal ni inalcanzable. Y obtenía la misericordia suficiente por lo menos para recuperar el aliento.

Fotografías vintage, autor desconocido

Tłum. Ada Trzeciakowska

Lekcje życia albo księga przyjemności

Było tam morze, najbardziej niezrozumiałe z pozaludzkich istnień. I stała tam kobieta, najbardziej niezrozumiała z żywych istot. Ponieważ człowiek zadał kiedyś pytanie o siebie, stał się najbardziej niezrozumiałą z istot, w których krąży krew.
Ona i morze.
Spotkanie ich tajemnic mogło dokonać się tylko wtedy, gdyby jedno oddało się drugiemu: oddanie się dwóch niepoznawalnych światów z ufnością, z jaką oddałyby się sobie dwa rodzaje pojmowania.
Lori patrzyła na morze, to było wszystko, co mogła zrobić. Jego granicę wytyczała dla niej jedynie linia horyzontu, to znaczy tyle co, jej ludzka niezdolność do dostrzeżenia krzywizny ziemi.
Musiała być szósta rano. Pies biegający swobodnie po plaży, czarny pies, wahał się. Dlaczego pies jest tak wolny? Ponieważ jest żywą tajemnicą, która nie zadaje pytań. Kobieta waha się, ponieważ zamierza wejść.
Jej ciało pociesza się własną znikomością w obliczu ogromu morza, ponieważ to właśnie znikomość ciała pozwala mu się ogrzać i wytyczyć własne granice, co czyni ją biednym i wolnym człowiekiem, z jego cząstką psiej wolności na piasku. To ciało wejdzie w ten bezgraniczny chłód, który ryczy bez cienia gniewu w ciszy świtu.
Kobieta o tym nie wie, ale dokonuje czegoś odważnego. Na pustej o tej porze plaży nie może pójść przykładem innych ludzi, którzy zmieniają wejście do morza w zwykłą, frywolną zabawę w życie. Lori jest sama.
Słone morze nie jest samo, ponieważ jest słone i duże, jest to dziełem Natury. Odwaga Lori polega na tym, że nie znając siebie, wciąż idzie naprzód, a działanie bez znajomości siebie wymaga odwagi.
Wchodzi do wody. Słona woda jest tak chłodna, że wstrząsają nią dreszcze a zimno naciera na jej nogi w jakiś rytualny sposób.
Ale jakaś zgubna radość – radość to fatalność – już nią zawładnęła, choć nawet nie przychodzi jej do głowy, by się uśmiechnąć. Wręcz przeciwnie, jest bardzo poważna. Zapach oszałamiającego, przesiąkniętego wilgocią morskiego powietrza wybudza ją z trwającego wieki snu.
A teraz jest czujna, nawet nie myśląc, tak jak rybak jest czujny nie myśląc. Kobieta jest teraz zwarta, lekka i wyostrzona – i toruje sobie drogę wśród lodowatej wody, która, płynna, przeciwstawia się jej, a zarazem pozwala jej wejść, jak w miłości, gdzie sprzeciw może być sekretną prośbą.
Powolna wędrówka zwiększa jej sekretną odwagę – i nagle pozwala się przykryć pierwszej fali! Sól, jod, wszystko, co płynne, oślepia ją na chwilę, cała ocieka wodą – zdumiona, wyprostowana, zapłodniona.
Teraz, gdy całe jej ciało jest mokre, a z włosów kapie woda, chłód staje się przenikliwym zimnem. Idąc naprzód, otwiera wody świata przez środek. Nie potrzebuje już odwagi, stała się prastara ponawiając rytuał, który zarzuciła tysiące lat temu. Zniża głowę do blasku morza i wyciąga pasmo włosów, które opada na słone, płonące oczy. Porusza dla zabawy ręką w wodzie, nieśpiesznie, jej włosy w słońcu niemal natychmiast sztywnieją od soli. Nabiera wody w dłonie i z wyniosłością tych, którzy nigdy nie tłumaczą się nawet przed sobą: z dłoni napełnionych wodą pije haustami, co służy zdrowiu ciała.
I to było to, czego jej brakowało: morze wewnątrz jak gęsty płyn mężczyzny.
Teraz jest cała sobą. Nasycone gardło kurczy się od soli, oczy czerwienieją od wysychającej soli, fale uderzają w nią i cofają się, uderzają w nią i cofają się, ponieważ stała się zwartą basteją.
Zanurza się znowu, znowu wypija więcej wody, nie tak zachłannie, bo zna już i już ma w sobie rytm życia w morzu. Jest kochanką, która się nie obawia, wie, że dostanie wszystko znowu.
Słońce wychodzi zza horyzontu i osusza jej pokrytą gęsią skórką skórę, znów zanurza się: jest coraz mniej zachłanna i coraz mniej wyostrzona. Teraz wie, czego chce: chce stać bez ruchu w morzu. I tak właśnie stoi. Jakby o burty statku, woda uderza, cofa się, uderza, cofa się. Kobieta ani nie przyjmuje sygnałów, ani ich nie nadaje. Nie potrzebuje komunikacji.
Potem idzie w wodzie z powrotem na plażę, a fale delikatnie popychają ją pomagając wyjść. Nie chodzi po wodzie – ah, nigdy by tego nie zrobiła po tym, jak już chodzili po wodzie tysiące lat temu – ale nikt jej tego nie pozbawi: chodzenia w wodzie. Czasem morze stawia opór, gdy wychodzi, pociągając ją mocno do tyłu, ale wtedy dziób kobiety płynie naprzód nieco ciężej i ostrzej.
A teraz stąpa po piasku. Wie, że lśni od wody, soli i słońca. Nawet jeśli zapomni, nigdy nie utraci tego wszystkiego. W jakiś mroczny sposób jej mokre włosy są włosami rozbitka. Ponieważ wie – wie, że stworzyła zagrożenie. Zagrożenie tak stare jak rodzaj ludzki.
***
Lori przeszła od religii swojego dzieciństwa do nie-religii, a teraz przeszła do czegoś znacznie szerszego: posunęła się tak daleko, że uwierzyła w Boga tak rozległego, że był światem z jego galaktykami: widziała to dzień wcześniej, kiedy samotnie weszła do opustoszałego morza. A z powodu tej bezosobowego ogromu był to Bóg, którego nie sposób było błagać: można było jedynie dodać siebie do Niego i również stać się wielkim.
W zamian, ponieważ pogrążona w bólu nie mogła przestać błagać, z dnia na dzień nauczyła się błagać o miłosierdzie i siłę dla siebie, ponieważ nie była tak ogromna, bezosobowa i nieosiągalna. I uzyskała łaskę wystarczającą przynajmniej do zaczerpnięcia oddechu.


UMA APRENDIZAGEM OU O LIVRO DOS PRAZERES

Aí estava o mar, a mais ininteligível das existências não-humanas. E ali estava a mulher, de pé, o mais ininteligível dos seres vivos. Como o ser humano fizera um dia uma pergunta sobre si mesmo, tornara-se o mais ininteligível dos seres onde circulava sangue.
Ela e o mar.
Só poderia haver um encontro de seus mistérios se um se entregasse ao outro: a entrega de dois mundos in-cognoscíveis feita com a confiança com que se entregariam duas compreensões.
Lóri olhava o mar, era o que podia fazer. Ele só lhe era delimitado pela linha do horizonte, isto é, pela sua incapacidade humana de ver a curvatura da terra.
Deviam ser seis horas da manhã. O cão livre hesitava na praia, o cão negro. Por que é que um cão é tão livre? Porque ele é o mistério vivo que não se indaga. A mulher hesita porque vai entrar.
Seu corpo se consola de sua própria exigüidade em relação à vastidão do mar porque é a exigüidade do corpo que o permite tornar-se quente e delimitado, e o que a tornava pobre e livre gente, com sua parte de liberdade de cão nas areias. Esse corpo entrará no ilimitado frio que sem raiva ruge no silêncio da madrugada.
A mulher não está sabendo: mas está cumprindo uma coragem. Com a praia vazia nessa hora, ela não tem o exemplo de outros humanos que transformam a entrada no mar em simples jogo leviano de viver. Lóri está sozinha. O mar salgado não é sozinho porque é salgado e grande, e isso é uma realização da Natureza. A coragem de Lóri é a de, não se conhecendo, no entanto prosseguir, e agir sem se conhecer exige coragem.
Vai entrando. A água salgadíssima é de um frio que lhe arrepia e agride em ritual as pernas.
Mas uma alegria fatal — a alegria é uma fatalidade — já a tomou, embora nem lhe ocorra sorrir. Pelo contrário, está muito séria. O cheiro é de uma maresia tonteante que a desperta de seu mais adormecido sono secular.
E agora está alerta, mesmo sem pensar, como um pescador está alerta sem pensar. A mulher é agora uma compacta e uma leve e uma aguda — e abre caminho na gelidez que, líquida, se opõe a ela, e no entanto a deixa entrar, como no amor em que a oposição pode ser um pedido secreto.
O caminho lento aumenta sua coragem secreta — e de repente ela se deixa cobrir pela primeira onda! O sal, o iodo, tudo líquido deixam-na por uns instantes cega, toda escorrendo — espantada de pé, fertilizada.
Agora que o corpo todo está molhado e dos cabelos escorre água, agora o frio se transforma em frígido. Avançando, ela abre as águas do mundo pelo meio. Já não precisa de coragem, agora já é antiga no ritual retomado que abandonara há milênios. Abaixa a cabeça dentro do brilho do mar, e retira uma cabeleira que sai escorrendo toda sobre os olhos salgados que ardem. Brinca com a mão na água, pausada, os cabelos ao sol quase imediatamente já estão se endurecendo de sal. Com a concha das mãos e com a altivez dos que nunca darão explicação nem a eles mesmos: com a concha das mãos cheias de água, bebe-a em goles grandes, bons para a saúde de um corpo.
E era isso o que estava lhe faltando: o mar por dentro como o líquido espesso de um homem.
Agora ela está toda igual a si mesma. A garganta alimentada se constringe pelo sal, os olhos avermelham-se pelo sal que seca, as ondas lhe batem e voltam, lhe batem e voltam pois ela é um anteparo compacto.
Mergulha de novo, de novo bebe mais água, agora sem sofreguidão pois já conhece e já tem um ritmo de vida no mar. Ela é a amante que não teme pois que sabe que terá tudo de novo.
O sol se abre mais e arrepia-a ao secá-la, ela mergulha de novo: está cada vez menos sôfrega e menos aguda. Agora sabe o que quer: quer ficar de pé parada no mar.
Assim fica, pois. Como contra os costados de um navio, a água bate, volta, bate, volta. A mulher não recebe transmissões nem transmite. Não precisa de comunicação.
Depois caminha dentro da água de volta à praia, e as ondas empurram-na suavemente ajudando-a a sair. Não está caminhando sobre as águas — ah nunca faria isso depois que há milênios já haviam andado sobre as águas — mas ninguém lhe tira isso: caminhar dentro das águas. Às vezes o mar lhe opõe resistência à sua saída puxando-a com força para trás, mas então a proa da mulher avança um pouco mais dura e áspera.
E agora pisa na areia. Sabe que está brilhando de água, e sal e sol. Mesmo que o esqueça, nunca poderá perder tudo isso. De algum modo obscuro seus cabelos escorridos são de náufrago. Porque sabe — sabe que fez um perigo. Um perigo tão antigo quanto o ser humano.
Lóri passara da religião de sua infância para uma não-religião e agora passara para algo mais amplo: chegara ao ponto de acreditar num Deus tão vasto que ele era o mundo com suas galáxias: isso ela vira no dia anterior ao entrar no mar deserto sozinha. E
por causa da vastidão impessoal era um Deus para o qual não se podia implorar: podia-se era agregar-se a ele e ser grande também.
Em compensação, já que não podia na dor deixar de implorar, aprendera de um dia para outro a implorar misericórdia e força a si mesma, pois ela não era tão vasta nem impessoal nem inalcançável. E obtinha a misericórdia o bastante pelo menos para retomar o fôlego.

Deja un comentario

Related Post