1940 – , Sudáfrica/Australia
Trad. Concha Manella y Luis Martínez Victorio
Esperando a los bárbaros
Más adelante, cuando subimos una loma, primero tratando de persuadir a los caballos y después obligándoles con empujones y tirones, nos encontramos de repente con ellos. Salen de unas rocas, de un barranco escondido, hombres montados en ponies de pelo largo, más de doce, vestidos con abrigos y gorras de piel de cabra, de rostro moreno, curtido, de ojos rasgados, bárbaros en carne y hueso en territorio propio. Me encuentro lo bastante cerca como para olerlos: sudor de caballo, humo, cuero semicurtido. Uno de ellos apunta a mi pecho con un mosquete muy antiguo casi tan largo como un hombre, con el soporte empernado cerca de la boca del cañón. Mi corazón deja de latir. (…)
Los bárbaros se perfilan frente al cielo por encima de nuestras cabezas. Sólo se oye el latido de mi corazón, el jadeo de los caballos, el gemido del viento, ningún otro sonido. Hemos cruzado los límites del Imperio. No podemos tomar este momento a la ligera.
Ayudo a la muchacha a desmontar.
—Escucha atentamente —le digo—. Te conduciré a la cima de la loma para que hables con ellos. Coge los bastones, el terreno es poco firme, no hay otro camino para subir. Cuando hayas hablado con ellos puedes decidir lo que quieres hacer. Si quieres ir con ellos, si te conducen hasta tu familia, ve con ellos. Si decides volver con nosotros puedes volver con nosotros. ¿Lo entiendes? No te quiero forzar.
Asiente con la cabeza. Está muy nerviosa.
Rodeándola con un brazo la ayudo a subir la pedregosa loma. Los bárbaros no se mueven. Cuento tres mosquetes de cañón largo; además llevan los arcos cortos que ya conozco. Cuando alcanzamos la cima retroceden un poco.
—¿Los ves? —le digo jadeando.
Vuelve la cabeza de esa manera extraña e indiferente.
—No muy bien —contesta.
—Ciega: ¿cómo se dice ciega?
Me lo dice. Me dirijo a los bárbaros.
—Ciega —digo, tocándome los párpados. No contestan. El arma apoyada entre las orejas del poney todavía me apunta. Los ojos de su dueño brillan de alegría. El silencio se prolonga.
—Háblales —le digo—. Diles por qué estamos aquí. Cuéntales tu historia. Cuéntales la verdad.
Me mira de refilón y esboza una sonrisa.
—¿Seguro que quiere que les cuente la verdad?
—Cuéntales la verdad. ¿Qué otra cosa puedes contar?
La sonrisa no abandona sus labios. Mueve la cabeza, no dice nada.
—Diles lo que quieras. Sólo que, ahora que te he traído hasta donde me era posible, quiero pedirte claramente que regreses al pueblo conmigo. Por tu propia voluntad —le agarro el brazo—. ¿Me comprendes? Eso es lo que quiero.
—¿Por qué? —la palabra sale de sus labios con una suavidad mortal. Sabe que me confunde, me ha confundido desde el principio. El hombre del arma avanza despacio hasta colocarse a nuestro lado. Ella niega con la cabeza—. No. No quiero regresar a ese lugar. (…)
Sus compañeros han desmontado pero él todavía está sobre el caballo, con el viejo y enorme mosquete sujeto con una correa a su espalda. Estribos, silla, bridas, riendas: no son de metal sino de hueso y madera endurecida al fuego cosidos con tripa, amarrados con correas. Cuerpos cubiertos con lana y pieles de animales y alimentados desde la infancia con carne y leche, desconocedores del tacto suave del algodón, de la delicadeza de los cereales y las frutas: estas son las gentes a las que se expulsa de las mesetas hacia las montañas por la expansión de un Imperio. Nunca había visto antes gentes del norte en su propio territorio en igualdad de condiciones: los bárbaros que conozco son los que van al oasis a comerciar y los pocos que acampan en el río, y los pobres cautivos de Joll. ¡Qué acontecimiento, y qué vergüenza también, estar aquí hoy! En el futuro mis sucesores coleccionarán los artefactos de este pueblo para exhibirlos junto a mis huevos de ave y mis enigmas caligráficos. Y aquí estoy yo arreglando las relaciones entre los hombres del futuro y los hombres del pasado, devolviéndoles, con disculpas, un cuerpo del que hemos chupado la sangre —¡un mensajero, un chacal de un Imperio disfrazado de cordero! (…)
Ella se va, casi se ha ido. Es la última oportunidad de mirarla directamente a los ojos, de examinar a fondo mis emociones, de tratar de comprender quién es verdaderamente: de ahora en adelante, lo sé, empezaré a reformarla según mi repertorio de recuerdos y de acuerdo con mis dudosos deseos. Le acaricio la mejilla, le cojo la mano. En esta colina desolada a media mañana no puedo descubrir en mí ni rastro de ese lánguido erotismo que me arrastró a su cuerpo noche tras noche, ni siquiera de la cariñosa camaradería del viaje. Sólo existe un vacío, y la desolación producida por ese vacío. Cuando le estrecho la mano más fuerte no recibo respuesta. Sólo veo demasiado claro lo que veo: una muchacha robusta de boca ancha y un flequillo sobre la frente que mira hacia el cielo por encima de mi hombro, una desconocida; una visitante de otros lugares que ahora vuelve a casa después de una estancia bastante desagradable.
Fotogramas de la película de Ciro Guerra, adaptación de la novela de J.M. Coetzee Esperando a los bárbaros (2019).
Tłum. Anna Mysłowska
Czekając na barbarzyńców
W pewnym momencie, wspinając się percią, kiedy różnymi sposobami, przymilaniem się, popychaniem, szarpaniem i ciągnięciem za lejce, zmuszamy konie do posuwania się naprzód, niespodziewanie mamy ich tuż przed sobą. Spoza skał i niewidocznych żlebów wyłaniają się mężczyźni na kudłatych kucach, dwunastu, a może więcej, odziani w kożuchy i baranie czapy, o twarzach brązowych, wysmaganych wiatrem, wąskich oczach, barbarzyńcy we własnej osobie na własnych śmieciach. Jestem tak blisko nich, że z miejsca, gdzie stoję, czuję ich zapach: mieszaninę końskiego potu, dymu i źle wyprawionej skóry. Jeden z nich trzyma wycelowany w moją pierś starodawny muszkiet długi na wysokość człowieka, oparty i przymocowany blisko wylotu ryglem do półmetrowego forkietu. Serce we mnie zamiera. (…)
Na tle nieba nad nami odcinają się sylwetki stojących barbarzyńców. Prócz bicia serca, cichego postękiwania koni i zawodzenia wiatru nie słyszę nic. Przekroczyliśmy granicę Imperium. Jest to chwila, której nie wolno lekceważyć.
Pomagam dziewczynie zejść z konia. – Słuchaj uważnie – mówię. – Podprowadzę cię w górę zbocza i będziesz mogła z nimi pomówić. Weź swoje kije, ścieżka jest piarżysta, ale nie ma innej drogi pod górę. Kiedy z nimi porozmawiasz, zdecydujesz, co chcesz zrobić. Jeżeli zechcesz z nimi odejść, jeżeli cię odprowadzą do rodziny, przyłącz się do nich. Jeżeli zdecydujesz, że chcesz wracać z nami, możesz wrócić. Do niczego cię nie przymuszam.
Kiwa głową potakująco. Jest bardzo podniecona. Objąwszy ją ramieniem, pomagam jej wejść po kamienistym zboczu. Barbarzyńcy stoją nieporuszeni. Doliczam się trzech muszkietów o długich lufach; poza tym mają dobrze mi znane krótkie łuki. Kiedy dochodzimy do szczytu grani, lekko się cofają.
– Widzisz ich? – pytam, sapiąc.
Przekręca głowę w swój dziwny, nienaturalny sposób.
– Niezbyt dobrze – stwierdza.
– Niewidoma: jak powiedzieć po waszemu niewidoma?
Mówi mi. Zwracam się do barbarzyńców. – Niewidoma – mówię, dotykając własnych powiek. Nie odpowiadają. Strzelba spoczywająca między uszami kuca jest ciągle wycelowana we mnie. Cisza się przedłuża.
– Porozmawiaj z nimi – mówię. – Powiedz im, w jaki sposób się tu znalazłaś. Opowiedz im o sobie. Mów prawdę.
Przechyliwszy głowę, spogląda na mnie z uśmiechem.
– Naprawdę chcesz, żebym im powiedziała prawdę?
– Oczywiście, tylko prawdę. Cóż innego mogłabyś powiedzieć?
Uśmiech nie schodzi z jej warg. Potrząsa głową, ciągle milcząc.
– Powiedz im, co sama chcesz. Z tym, że teraz, kiedy cię odprowadziłem z powrotem, dokąd tylko mogłem, chcę cię jasno i wyraźnie prosić, żebyś wróciła ze mną do miasta. Wybieraj sama. – Ściskam jej ramię. – Zrozumiałaś? Oto, czego chcę od ciebie.
– Dlaczego? – Słowo to pada z jej ust niemal bezgłośnie. Ona wie, że to mnie zbija z tropu, że tak było od samego początku. Mężczyzna ze strzelbą zbliża się powoli, jest już prawie tuż przed nami. Dziewczyna potrząsa przecząco głową. – Nie. Nie chcę wracać do tamtego mieszkania.
(…)
Jego towarzysze zsiedli z koni, ale on ciągle siedzi na swoim, z olbrzymią starą strzelbą zarzuconą na rzemieniu przez plecy. Strzemiona, siodło, wędzidło, lejce: wszystko zrobione bez użycia metalu, materiały, jakimi się posługują, to kość i zahartowane w ogniu drewno, zszyte nićmi z jelit i wzmocnione rzemykami. Ciała odziewają w wełnę i zwierzęce skóry, od dziecka żywią się mlekiem i mięsem, nie znają delikatnego dotyku bawełny ani wartości odżywczych łagodnych w smaku zbóż i owoców: tacy są ludzie zepchnięci z równin w góry przez zagarniające coraz to nowe obszary Imperium. Nigdy dotąd nie spotkałem się z koczującymi na północy barbarzyńcami na ich terenach jak równy z równym: barbarzyńcy, jakich znam, to ci, którzy przyjeżdżają do oazy, żeby wymienić swoje towary na to, co im jest potrzebne, to także nieliczna garstka innych, którzy rozkładają się obozami wzdłuż rzeki, i wreszcie nieszczęśni jeńcy Jolla. Co za szczególna sposobność, a jednocześnie upokorzenie, znaleźć się tutaj w dniu dzisiejszym! Ci, którzy przyjdą po mnie, będą kiedyś kolekcjonować wyroby rzemiosła tych ludzi, groty strzał, rzeźbione trzonki noży czy drewniane talerze, żeby je umieścić obok moich zbiorów ptasich jaj i zagadkowego pisma. A oto ja; jestem tutaj, żeby wygładzić wzajemne stosunki pomiędzy tymi, którzy nadejdą, a tymi, którzy odchodzą, by jako zadośćuczynienie krzywd zwrócić im ciało, które wyssaliśmy do ostatniej kropli krwi – tak, to ja, szakal na usługach Imperium, który przywdział owczą skórę!
(…) Dziewczyna odchodzi, już prawie odeszła. Jest to ostatnia chwila, żeby jej spojrzeć prosto w twarz, uważnie wsłuchać się w drżenie własnego serca, starać się zrozumieć, co ona dla mnie naprawdę znaczy; wiem, że kiedyś, grzebiąc w rejestrze wspomnień, w zależności od moich niejasnych skłonności seksualnych, zacznę patrzeć na nią inaczej. Dotykam jej policzka, ujmuję dłoń. Patrząc na nią rankiem na tym nieprzyjaznym stoku, nie odnajduję w sobie nic z dawnego zaćmiewającego mój umysł pożądania, które co noc ciągnęło mnie do jej ciała; zniknęła nawet przyjacielska zażyłość zrodzona w czasie wędrówki. Nic z tego nie pozostało, prócz uczucia pustki i pełnego goryczy zawodu, że musiało do tego dojść. Kiedy ściskam mocno jej dłoń, nie spotykam się z żadną reakcją. Widzę ją teraz aż nazbyt trzeźwym okiem: niska, mocno zbudowana dziewczyna o szerokich ustach, z włosami prosto przyciętymi nad brwiami w grzywkę i oczyma tępo utkwionymi w niebo ponad moim ramieniem; ktoś zupełnie obcy; gość z tajemniczych stron powracający do domu po niezbyt radosnej wizycie.
Waiting for the Barbarians
Then, climbing a ridge, coaxing the horses, straining and pushing and hauling, we are all of a sudden upon them. From behind the rocks, from out of a hidden gully, they emerge, men mounted on shaggy ponies, twelve and more, dressed in sheepskin coats and caps, brown-faced, weatherbeaten, narrow-eyed, the barbarians in the flesh on native soil.
I am close enough to smell them where I stand: horse-sweat, smoke, half-cured leather. One of them points at my chest an ancient musket nearly as long as a man, with a dipod rest bolted near the muzzle. My heart stops.(…)
The barbarians stand outlined against the sky above us. There is the beating of my heart, the heaving of the horses, the moan of the wind, and no other sound. We have crossed the limits of the Empire. It is not a moment to take lightly.
I help the girl from her horse. «Listen carefully,» I say. «I will take you up the slope and you can speak to them. Bring your sticks, the ground is loose, there is no other way up. When you have spoken you can decide what you want to do. If you want to go with them, if they will see you back to your family, go with them. If you decide to come back with us, you can come back with us. Do you understand? I am not forcing you.»
She nods. She is very nervous.
With an arm around her I help her up the pebbly slope. The barbarians do not stir. I count three of the long-barrelled muskets; otherwise they bear the short bows I am familiar with. As we reach the crest they back away slightly.
«Can you see them?» I say, panting.
She turns her head in that odd unmotivated way. «Not well,» she says.
«Blind: what is the word for blind?»
She tells me. I address the barbarians. «Blind,» I say, touching my eyelids. They make no response.
The gun resting between the pony’s ears still points at me. Its owner’s eyes glint merrily. The silence lengthens.
«Speak to them,» I tell her. «Tell them why we are here. Tell them your story. Tell them the truth.»
She looks sideways at me and gives a little smile. «You really want me to tell them the truth?»
«Tell them the truth. What else is there to tell?»
The smile does not leave her lips. She shakes her head, keeps her silence.
«Tell them what you like. Only, now that I have brought you back, as far as I can, I wish to ask you very clearly to return to the town with me.
Of your own choice.» I grip her arm. «Do you understand me? That is what I want.»
«Why?» The word falls with deathly softness from her lips. She knows that it confounds me, has confounded me from the beginning. The man with the gun advances slowly until he is almost upon us. She shakes her head.
«No. I do not want to go back to that place.»
(…) His companions have dismounted but he still sits his horse, the enormous old gun on its strap over his back. Stirrups, saddle, bridle, reins: no metal, but bone and fire-hardened wood sewn with gut, lashed with thongs. Bodies clothed in wool and the hides of animals and nourished from infancy on meat and milk, foreign to the suave touch of cotton, the virtues of the placid grains and fruits: these are the people being pushed off the plains into the mountains by the spread of Empire. I have never before met northerners on their own ground on equal terms: the barbarians I am familiar with are those who visit the oasis to barter, and the few who make their camp along the river, and Joll’s miserable captives. What an occasion and what a shame too to be here today! One day my successors will be making collections of the artifacts of these people, arrowheads, carved knife-handles, wooden dishes, to display beside my birds’ eggs and calligraphic riddles. And here I am patching up relations between the men of the future and the men of the past, returning, with apologies, a body we have sucked dry–a go-between, a jackal of Empire in sheep’s clothing!
(…) She is going, she is almost gone. This is the last time to look on her clearly face to face, to scrutinize the motions of my heart, to try to understand who she really is: hereafter, I know, I will begin to re-form her out of my repertoire of memories according to my questionable desires. I touch her cheek, take her hand. On this bleak hillside in mid-morning I can find no trace in myself of that stupefied eroticism that used to draw me night after night to her body or even of the comradely affection of the road. There is only a blankness, and desolation that there has to be such blankness.
When I tighten my grip on her hand there is no answer. I see only too clearly what I see: a stocky girl with a broad mouth and hair cut in a fringe across her forehead staring over my shoulder into the sky; a stranger; a visitor from strange parts now on her way home after a less than happy visit. «Goodbye,» I say. «Goodbye,»
she says. There is no more life in her voice than in mine. I begin to climb down the slope; by the time I reach the bottom they have taken the sticks from her and are helping her on to a pony.