Andrzej Stasiuk

1960 – , Polonia

Avión de cartón

El rostro de Samuel Beckett

Creo profundamente que entre el escritor y su obra surge una relación psicosomática. Fotografiar a los autores debería ser la única y aceptable forma de ilustrar los libros. Nada de comentarios, justificaciones, prólogos, ni disculpas sino ciclos de instantáneas accidentales y banales que muestren los rostros, las manos y las siluetas. Nada de estúpidos estantes llenos de libros, y en el fondo únicamente el gris, el negro o el blanco -colores neutros y despiadados-. A lo mejor eso nos habría salvado de tantas y tantas decepciones a la vuelta de la librería.
Por supuesto, eso también se reduce al juego de la imaginación. Y no es poco. ¿Acaso hay algo más fascinante que mirar al sujeto que engendró el pensamiento?
Posiblemente el éxito del comic se debe en cierto grado a su recurso algo pornográfico: miramos un rostro humano y, a la vez, en el bocadillo podemos leer sus pensamientos y deseos más secretos. Es un placer al alcance solamente de los dioses.
El rostro de Samuel Beckett en las fotografías hechas al final de su vida parece un mineral. Como si su objetivo habría sido alcanzado. Todas las palabras han sido investigadas, gastadas, rechazadas; queda un mudo persistir. No queda ni rastro del parloteo de Vladimir ni Estragon, tampoco queda la espera – ese último y el más desesperado de los atributos humanos. Resultó ser una ilusión que uno debe atravesar para callar definitivamente. En el drama el habla siempre es una función del tiempo -acorta la espera-. Al callar nos entregamos a la eternidad.
Puedo imaginar cómo por el rostro de Samuel Beckett caen las gotas de la lluvia, no obstante, ni se me ocurre que podría levantar la mano y borrar las marcas de la humedad de sus mejillas hundidas o proteger los ojos del sol con una mano. Recuerda la fisionomía típica para viejos campesinos, perecidos a unos espejos plásticos en los que ha quedado petrificado el reflejo de la tierra: inerte, monótono e infinito. Ni la lluvia, ni el bochorno, ni siquiera la inconstancia propia de la juventud, ni la estupidez y tampoco la esperanza le tienen acceso.
Samuel Beckett mengua. En las fotografías de la juventud es un hombre apuesto, con el pelo peinado hacia arriba y con la cara alargada. En una de ellas recuerda a capitán Kloss. Pero su mirada es más penetrante. Sin lugar a dudas tenía que gustar a las mujeres, por ejemplo, a la hija de Joyce.
Con el paso de los años su cuerpo se encoge. Sin perder nada de la nobleza del homo erectus, cada vez más se concentra alrededor de su eje vertical. Casi como si su esqueleto tuviera un poder magnético sobre la piel y los músculos, los atrajera sin quitarles la forma ni la armonía exterior. Entre los huesos y el mundo exterior queda un mínimo indispensable para para la protección de la vida. Nada de grasa, nada de la belleza vacía e inflada del varón. Se podría decir que llega a ser un jeroglífico ideal de la humanidad o una letra. El, investigador de la muerte en vida, se asemeja al objeto de su estudio para, al final de sus días, alcanzar la perfección de un cráneo vestido de piel. Aquel es el umbral del conocimiento beckettiano, su umbral de posibilidades.
En realidad, si no fuera por las gafas, se podría tomar esa cara por una escultura, por una representación simbólica del destino, cuya esencia es una perdida permanente de lo que la individualidad humana pretende almacenar, guardar y recoger. Resulta paradójico y sintomático que la abundancia de las vivencias, experiencias, sabidurías y cosas les sea dada a la gente mayor. Todo lo alcanzan en el momento en el que la pérdida es su única perspectiva.
Samuel Beckett le ganó en astucia al destino. Permitió que se instalar en sus obras igual que en su cuerpo. La vivacidad y locuacidad de sus creaciones tempranas: Molloy, Watt, la payasada fatal de Vladimir y Estragon, el mundo petrificado de Hamm y Clov, todo aquello tiende inevitablemente al límite marcado por Me, el yo, donde los personajes desaparecen dejando detrás de sí únicamente el habla, y después, el aliento en el cual todo desaparece. Los textos son cada vez más cortos, el autor cada vez más delgado.

Trad. Ada Trzeciakowska

Tekturowy samoloT

Twarz Samuela Becketta

Wierzę głęboko, że między pisarzem i jego dziełem zachodzi psychosomatyczny związek. Jedyną dopuszczalną formą ilustracji książek powinny być serie zdjęć ich autorów. Nie komentarze, nie usprawiedliwienia i przedmowy, nie przeprosiny, posłowia, ale cykle przypadkowych, banalnych ujęć, pokazujących twarze, dłonie i sylwetki. Żadnych idiotycznych polek z książkami, w tle tylko szarość, czerń albo biel – kolory obojętne i bezlitosne. Być może oszczędziłoby to nam wielu rozczarowań po powrotach z księgarni.
Oczywiście, to tez tylko gra wyobraźni i nic więcej. Albo aż tyle. Bo czy może być coś bardziej fascynującego niż oglądanie przedmiotu, który zrodził myśl?
Niewykluczone, że powodzenie komiksu oparte jest w znacznym stopniu na nieco pornograficznym chwycie: oto oglądamy ludzką, konkretną twarz i jednocześnie w komiksowym dymku możemy odczytać jej, twarzy, najskrytsze myśli i pragnienia. Jest to rozkosz dostępna jedynie bogom.
Twarz Samuela Becketta na fotografiach robionych pod koniec jego życia przypomina minerał. Zupełnie tak, jakby cel wreszcie został osiągnięty. Wszystkie słowa zbadane, użyte, odłożone na bok; pozostało nieme trwanie. Po paplaninie Vladimira i Estragona nie ma śladu, nie ma tez oczekiwania – tego ostatniego i najrozpaczliwszego z ludzkich atrybutów. Okazało się, jak wszystko inne, iluzją, przez która trzeba przejść, by zamilknąć ostatecznie. W dramacie mowa jest zawsze funkcją czasu – skraca oczekiwanie. Jeżeli milkniemy, to tym samym oddajemy się wieczności.
Mogę sobie wyobrazić, jak po twarzy Samuela Becketta spływają krople deszczu, lecz nigdy nie przychodzi mi do głowy myśl, że mógłby on podnieść dłoń i zetrzeć wilgoć z zapadniętych policzków albo przesłonić ręką oczy przed słońcem. Fizjonomie starych wieśniaków są podobne. Przypominają plastyczne lustra, w których zastygło odbicie ziemi: bezwładne, monotonne i nieskończone. Ani slota ani upal, ani zmienność właściwa młodości, głupocie i nadziei nie maja do nich dostępu.
Samuel Beckett się zmniejsza. Na zdjęciach z młodości jest przystojnym, zaczesanym do góry mężczyzną o pociągłej twarzy. Na jednym przypomina nawet kapitana Klossa. Ma tylko bystrzejsze spojrzenie. Na pewno podobał się kobietom, chociażby córce Joyce’a.
Z biegiem lat jego ciało się kurczy. Nic nie tracąc ze szlachetności homo erectus, coraz bardziej skupia się wokół swojej pionowej osi. Zupełnie tak, jakby szkielet miał magnetyczna władze nad skora i mięśniami, przyciągał je, nie odbierając im kształtu ani zewnętrznej harmonii. Pomiędzy kośćmi a zewnętrznym światem pozostało niezbędne dla ochrony zżycia minimum. Żadnego tłuszczu, żadnej próżnej, rozdętej urody ludzkiego samca. Można by rzec, że staje się idealnym hieroglifem człowieczeństwa albo pisarskim znakiem. On, badacz śmierci za zżycia, upodabnia się do przedmiotu własnych studiów, by u schyłku lat osiągnąć w tym mimetyzmie doskonałość czaszki obciągniętej skora. To jest próg Beckettowskiego poznania, próg możliwości.
Właściwie, gdyby nie okulary, można by te twarz wziąć za rzeźbę, za symboliczne przedstawienie ludzkiego losu, którego istota jest permanentną utratą tego, co ludzka indywidualność usiłuje zgromadzić, przechować i zaoszczędzić. Paradoksalne i znamienne jest to, że obfitość przeżyć, doświadczeń, mądrości i rzeczy staje się udziałem ludzi starych. Osiągają to wszystko w chwili, gdy jedyną perspektywą jest strata.
Samuel Beckett przechytrzył los. Pozwolił, by zamieszkał w jego dziełach tak samo jak w jego ciele. Ruchliwość i wielomowność jego wczesnych kreacji: Molloya, Watta, fatalistyczna clownada Vladimira i Estragona, zastygający świat Hamma i Clova, wszystko to zmierza nieuchronnie ku granicy wyznaczonej przez Me ja, gdzie postacie znikają, pozostawiając po sobie tylko mowę, i dalej, po Oddech, w którym znika wszystko. Coraz krótsze teksty, coraz chudszy autor.

2 comentarios sobre «Andrzej Stasiuk»

Deja un comentario

Related Post