Elizabeth Bishop

1911-1979, Estados Unidos

Trad. Ada Trzeciakowska

Santarém

Por supuesto, puede que todo lo recuerde mal
después, después- ¿de cuántos años?

Aquella tarde dorada no quise seguir viajando;
lo que más me apetecía era quedarme un tiempo
allí en la confluencia de dos grandes ríos, Tapajós, Amazonas,
que fluían y fluían, majestuosos y silenciosos, al este.
De repente aparecieron casas, personas y un montón de
barcos mestizos pasando de un lado para otro
bajo el cielo de nubes preciosas, iluminadas por debajo,
con todo dorado, bruñido a lo largo de un lado,
y todo claro, alegre, despreocupado – por lo menos eso parecía-.
Me gustó el lugar; me gustó la idea del lugar.
Dos ríos. ¿Acaso no brotaron dos ríos
del Jardín del Paraíso? No, eran cuatro
y habían divergido. Aquí hay solo dos
y juntándose. Igual si a uno le resulta tentadora
una interpretación literaria
como esa: vida/muerte, cierto/falso, masculino/femenino
-semejantes nociones se habrían resuelto, disuelto, inmediatamente
en esa deslumbrante y acuosa dialéctica.

Frente a la iglesia, catedral, mejor dicho,
había una modesta rambla y un pabellón
a punto de caerse al río,
palmeras regordetas y llamativas como ceniceros con brasa,
edificios de una planta, estucos, azules o amarillos,
y una casa con fachada de azulejos, amarillos como ranúnculos.
La calle estaba sumida en la arena dorada y oscura del río
mojada por la lluvia ritual de cada tarde,
e yuntas de cebúes caminaban pesadamente, nobles, apacibles
y azules con sus cuernos curvados por abajo y orejas colgando,
tirando de carros de ruedas sólidas.
Las pezuñas de cebúes, los pies de la gente
se hundían en arena dorada,
humedecidos e insonorizados por la arena dorada,
de forma que el único sonido que llegaba era el crujir y el –shu, shu, shu-.

Dos ríos llenos de una locura de barcos – gente,
toda cambiando de idea aparentemente, embarcando,
desembarcando, remando en torpes barcazas.
(Después de la Guerra de Secesión algunas familias sureñas
vinieron aquí, aquí donde se permitía tener esclavos.
Dejaron algunos ojos azules, nombres ingleses,
y -remos-. En todos los sitios, todos
a lo largo de las cuatro mil millas del Amazonas
no hacen otra cosa que remar.)
(…)

(¡Catedrales, por cierto!). Hacía una semana más o menos
hubo una tormenta eléctrica y sobre la catedral
cayó un rayo. En una torre había dejado
una fisura en zigzag ensanchándose hacia abajo.
Era un milagro. A la casa del cura justo al lado
también la alcanzó el rayo y su cama de latón pulido
(la única en todo el pueblo) se volvió negra al galvanizarse.
Graças a deus– estábamos por entonces en Belém,

En una farmacia azul el farmacéutico
colgó un nido vacío de avispas junto a un estante:
pequeño, exquisito, limpio, de blanco opaco,
y duro como estuco. Lo admiré
tanto que me lo regaló.
Entonces -sonó la sirena de mi barco de vapor-. No pude quedarme.
De vuelta a bordo, un compañero de viaje, el señor Swan,
holandés, ex-director de Philips Electric,
un viejo de verdad muy simpático,
que quería ver el Amazonas antes de morir,
me preguntó: “Qué es esa cosa tan fea?”

Tłum. Andrzej Sosnowski

Oczywiście mogę sobie przypominać to wszystko opacznie
po ilu – ilu latach?

Tamtego złotego wieczora naprawdę nie chciałam dalej podróżować;
niczego bardziej nie chciałam, niż zatrzymać się na dłuższą chwilę
u zbiegu tych dwóch wielkich rzek, Tapajós i Amazonki,
dostojnie, cicho płynących, płynących na wschód.
Nagle pojawiły się domy, byli ludzie i mnóstwo dziwnych
kryp śmigających tam i nazad po rzece,
pod niebem ze wspaniałych, od spodu podświetlonych chmur,
ze wszystkim wyzłoconym, skrzącym się wzdłuż jednej strony,
wszystkim jasnym, pogodnym, niedbałym – tak to wyglądało.
Podobało mi się takie miejsce; podobała mi się idea tego miejsca.
Dwie rzeki. Czy dwie rzeki nie wypływały
z ogrodu w Edenie? Nie, były cztery
i rozchodziły się w różne strony. Tutaj tylko dwie
i się schodziły. Nawet gdyby ulec pokusie
literackich interpretacji
takich jak: życie-śmierć, prawda-fałsz, męskie-żeńskie
pojęcia takie zlałyby się ze sobą, rozpłynęły raz dwa
w tej wodnej, oślepiającej dialektyce.

Naprzeciw kościoła; naprzeciw Katedry, rzecz jasna,
była skromna promenada, dalej belweder
jakby już spadający do rzeki,
korpulentne palmy-strojnisie ukwiecone jak popielniki z żarem,
budynki jednopiętrowe, stiuk w kolorze niebieskim lub żółtym,
i jeden dom z frontem w azulejos, jak jaskier żółtym.
Cała ulica w głębokim ciemnozłotym piasku z rzeki,
zmoczona po rytualnym popołudniowym deszczu,
a zaprzęgi zebu stąpały ciężko, dumne, szlachetne
i błękitne, z rogami skrzywionymi w dół i wiszącymi uszami,
ciągnąc wozy o pełnych kołach.
Racice tych zebu, stopy ludzi
brodziły w złotawym piasku,
mokre, wytłumione w złotawym piasku,
tak że niemal jedyny donośniejszy odgłos
to było skrzypienie oraz szu, szu, sza.

Dwie rzeki pełne wodnego szaleństwa – ludzie
najwidoczniej nieustannie zmieniający plany, wsiadający,
wysiadający, wiosłujący w klocowatych płaskodenkach.
(Po wojnie secesyjnej grupa rodzin przybyła tutaj
z Południa; tu mogły nadal posiadać niewolników.
Zostawiły trochę niebieskich oczu i angielskich imion
oraz dulki. Żadna inna miejscowość, nikt
na czterech tysiącach mil Amazonki
niczego innego nie robi, tylko pagajuje).
Jakiś tuzin młodych mniszek w białych habitach
machał wesoło ze starego tylnokołowca
stojącego pod parą, już obwieszonego hamakami

w drodze na misję, oddaloną o tyle dni i nocy
w górze Bóg wie jakiego zatraconego dopływu.
Bocznokołowce, niezliczone chybotliwe pirogi…
W jednej stała krowa, całkiem spokojnie
przeżuwając paszę, kolebiąc się, chybocząc,
gdzieś tam wieziona, gdzie zostanie poślubiona.
Szkuner rzeczny z wygiętymi do tyłu masztami,
pod fioletowymi żaglami, robił zwrot tak późno,
że bukszprytem chyba już dotknął kościoła

(Katedry, rzecz jasna!). Jakiś tydzień wcześniej
była burza z piorunami i w Katedrę walnął był
grom. Na jednej wieży z góry na dół pozostało
zygzakowate, rozszerzające się pęknięcie
Był to cud. Zaraz obok domostwo księdza
też zostało rażone i jego łóżko z mosiądzu
(jedyne takie w mieście) sczerniało od galwanizacji.
Gracas a deus – bawił wtedy w Belem.

Aptekarz w niebieskiej aptece
powiesił puste gniazdo os przy jednej z półek:
małe, śliczne, czysty niklowy biały mat,
twarde jak stiuk. Zachwyciłam się
tak bardzo, że mi je podarował.
Potem – zagwizdał parowiec. Nie mogłam zostać.
Na statku jeden ze współpasażerów, Mr. Swan,
Holender, odchodzący dyrektor Philips Electric,
naprawdę bardzo miły starszy pan,
który chciał zobaczyć Amazonkę, zanim umrze,
spytał: „A co to za paskudztwo?”

Santarém

Of course I may be remembering it all wrong
after, after—how many years?

That golden evening I really wanted to go no farther;
more than anything else I wanted to stay awhile
in that conflux of two great rivers, Tapajós, Amazon,
grandly, silently flowing, flowing east.
Suddenly there’d been houses, people, and lots of mongrel
riverboats skittering back and forth
under a sky of gorgeous, under-lit clouds,
with everything gilded, burnished along one side,
and everything bright, cheerful, casual—or so it looked.
I liked the place; I liked the idea of the place.
Two rivers. Hadn’t two rivers sprung
from the Garden of Eden? No, that was four
and they’d diverged. Here only two
and coming together. Even if one were tempted
to literary interpretations
such as: life/death, right/wrong, male/female
—such notions would have resolved, dissolved, straight off
in that watery, dazzling dialectic.

In front of the church, the Cathedral, rather,
there was a modest promenade and a belvedere
about to fall into the river,
stubby palms, flamboyants like pans of embers,
buildings one story high, stucco, blue or yellow,
and one house faced with azulejos, buttercup yellow.
The street was deep in dark-gold river sand
damp from the ritual afternoon rain,
and teams of zebus plodded, gentle, proud,
and -blue-,with down-curved horns and hanging ears,
pulling carts with solid wheels.
The zebus’ hooves, the people’s feet
waded in golden sand,
dampened by golden sand,
so that almost the only sounds were creaks and –shush, shush, shush-.

Two rivers full of crazy shipping—people
all apparently changing their minds, embarking,
disembarking, rowing clumsy dories.
(After the Civil War some Southern families
came here; here they could still own slaves.
They left occasional blue eyes, English names,
and -oars-. No other place, no one
on all the Amazon’s four thousand miles
does anything but paddle.)
A dozen or so young nuns, white-habited,
waved gaily from an old stern-wheeler
getting up steam, already hung with hammocks
—off to their mission, days and days away
up God knows what lost tributary.
Side-wheelers, countless wobbling dugouts…
A cow stood up in one, quite calm,
chewing her cut while being ferried,
tipping, wobbling, somewhere, to be married.
A river schooner with raked masts
and violet-colored sails tacked so close
her bowsprit seemed to touch the church

(Cathedral, rather!). A week or so before
there’d been a thunderstorm and the Catheral’d
been struck by lightning. One tower had
a widening zigzag crack all the way down.
It was a miracle. The priest’s house right next door
had been struck, too, and his brass bed
(the only one in town) galvanized black.
Graças a deus– — he’d been in Belém.

In the blue pharmacy the pharmacist
had hung an empty wasps’ next from a shelf:
small, exquisite, clean matte white,
and hard as stucco. I admired it
so much he gave it to me.
Then—my ship’s whistle blew. I couldn’t stay.
Back on board, a fellow-passenger, Mr. Swan,
Dutch, the retiring head of Philips Electric,
really a very nice old man,
who wanted to see the Amazon before he died,
asked, «What’s that ugly thing?»

¿Quieres estar al día?
Suscríbete al boletín bisemanal con el resumen de las últimas entradas

Deja un comentario